Drzewo życia
Reżyseria: Terrence Malick ("Cienka czerwona linia")
Scenariusz: Terrence Malick
Muzyka: Alexandre Desplat ("Jak zostać królem", "Ciekawy przypadek Beniamina Buttona")
Zdjęcia:Emanuel Lubezki ("Podróż do Nowej Ziemi", "Ludzkie dzieci")
Produkcja: USA
Tytuł: The Tree of Life
Język: angielski
Premiera:2011
Nagrody: 60 nagród (w tym AFI- film roku, Złota Palma w Cannes za reżyserię, wiele za zdjęcia, za rolę - Jessica Jastain, Brad Pitt), 45 nominacji ( w tym za scenariusz, za rolę)
Ocena: IMDb 6.9/10
Terrence Malick
zachwycił mnie swym filmem "Cienka czerwona linia". Zarówno realizmem, jak i mistycyzmem obrazów. Stąd kredyt zaufania przy oglądaniu "Drzewa życia". Długi czas zdumiona wpatrywałam się w przepiekne obrazy tworzenia życia w makro i mikrokosmosie,
spotkania żywiołów
przeplatane wyobrażeniami dinozaurów. Tylko obraz i muzyka.
I wielka pochwała cudu życia.
Historię stworzenia świata, jego rozwoju pokazano równolegle z tworzeniem się człowieka:
cudem rozwoju jego ciała i dramatem jego historii osobistej wpisanej w dramat rodziny i łączących ją, lub dzielących od siebie relacji.
Narodzinom dziecka towarzyszy nasz podziw, zdumienie, radość, czułość. Potem zaczyna się wychowywanie. Widzimy je w opowieści o pewnej rodzinie z południa Stanow Zjednoczonych. Lata pięćdziesiąte. Szczęśliwe dzieciństwo.
Cieniem na nie rzuca się relacja bohatera z ojcem. Pan O'Brian (Brad Pitt) marzy o tym, by wychować trójkę swoich chłopców na silnych ludzi, radzących sobie w życiu lepiej niż on. Do tego celu dąży trzymając ich twardą ręką, ociosując ostrym słowem. Uraża głównego bohatera surowością, ciągłym pouczaniem, sądzeniem. Budzi lęk, a z czasem nienawiść.
Chce szczęścia swoich dzieci.
Tym czasem jego ciągła czujność, wieczne pamiętanie o cieżarze wychowywania, udzielanie lekcji na każdym kroku, odbiera radość byciu razem. Jego nieobecność cieszy wszystkich w domu, czyni ich wolnymi. Chcemy miłości, ale kochając drugiego człowieka nie możemy go uczynić tworzywem w swoich rękach.
Nie możemy go kształtować na podobieństwo swoich pragnień. To się przydarza z Jackiem, budząc jego strach , żal i wrogość do ojca.
Pielęgnowaną całe życie. Zamykajacą go w samotności i poczuciu wyobcowania. Mierząc sie ze swoim życiem, z cierpieniem straty 19-letniego brata, dorosły już, starzejący się Jack (Sean Penn) konfrontuje się ze wspomnieniami ojca, jego dotyku, nieporadnego, wymijającego, a przecież upragnionego przez chłopca szukającego w sile ojca oparcia dla siebie. I akceptacji.
Ten film otwierają i zamykają obrazy. Poetycka medytacja nad cudem życia,
bogactwem jego przejawów, kształtów, barw.
Sam obraz przenika tajemnica, zdumiewa mnie on, porywa. Jesteśmy świadkami fascynującego rodzenia się życia. Budzi to w nas wdzięczność za nie. Hymn pochwalny
głoszony stworzeniu i Stworzycielowi, ale jest i drugi wymiar Boga - obok Stwórcy i ten, który jest źródłem przebaczenia, któremu w pewnej chwili ufnie gotowi jesteśmy oddać ukochaną osobę
odchodzącą z życia. Zanim jednak do tego dojdzie bohaterowie muszą dotknąć cierpienia. Zanim pogodzony ze swoją historia życia mężczyzna będzie mógł powiedzieć: "matko, ojcze mam was w sobie", zanim w pokorze i oddaniu będzie mógł zgiąć kolana, musi najpierw wejść w ciemność swojej historii, w to, co boli.
"Drzewo życia" to dziwny film. Zdumiał mnie, zafascynował, znużył długością samych tylko obrazów, obrazów. Chwilami raził niektórymi symbolami, drażnił wymyślnością. Zaciekawił historią rodzinną. Urzekł dążeniem do pojednania.
Drzewo życia - symbol naszej łączności z Bogiem?
P.S.Zdjęcia mnie urzekły. Aż zapragnęłam spojrzeć w twarz ich twórcy Emanuela Lubezkiego.