Sloneczniki

Aashayein - gdy patrzę w twoje oczy, chcę żyć

Reżyseria:        Nagesh Kukunoor ("Iqbal"", "Hyderabad Blues", "3 Deewarein")
Scenariusz:       Nagesh Kukunoor
Muzyka:            duet braci Salim - Sulaiman
Zdjęcia:             Sudeep Chatterjee
Obsada:            John Abraham, Sonal Sehgal (debiut),
                        Prateeksha Lonkar  Girish Karnad, Nagesh Kukunoor, 
                        Anaitha Nair, Shreyas Talpade, Ashwin Chitale
Premiera:         2009
Filmowane w:     Pondicherry
Tytuł:               Nadzieje
Oceny:             IMDb 7.3/10, Tamanna 5.7/10

आशाएं
 
Rahul Sharma (John Abraham)  to desperat hazardu. Pełnym napięcia wzrokiem śledzi rozgrywki krykieta. Papieros przypalany od papierosa. Po wielu porażkach udaje mu się wygrać trzy miliony. Uszczęśliwiony w otoczeniu przyjaciół prosi o rękę Nafisę (Sonal Sehgal), z którą od jakiegoś czasu dzieli życie.



 Następnego dnia dowiaduje się, że ma raka. Zostały mu 3 miesiące życia...



Patrząc na plakaty tego filmu , zastanawiałam się, czy ja to chcę zobaczyć?

Co mogło aż tak patetyczno - sentymentalnie ucieszyć Johna Abrahama? Jak to, co? Śmierć! Czekająca go wkrótce śmierć. Zdecydowałam się go obejrzeć, bo to film Kukunoora, którego lubię za "Dor" i " Iqbal". W obu filmach znajduję dużo ludzkiego ciepła i dążenie wbrew trudom do celu. Stąd ciekawość, jak chemik z zawodu, filmowiec z wyboru, zmierzy się z tematem śmierci. Pierwsza scena mnie zaciekawiła. Mroczna, niespokojna, obezwładniająca. Zastanawiałam się, gdzie jestem wraz z autorem, wraz z bohaterem, na którego spiętej twarzy zatrzymuje się kamera Sudeepa Chatterji ("Chak De India", "Dor). 
Mimo trudnego tematu nie jest to film mroczny. Jak czekanie na dziecko można nazwać od słowa ciężar, brzemienie, ale i uciekając się do zwrotu być przy nadziei, tak i to czekanie na śmierć mimo bólu wypełnia się stopniowo światłem. Niestety nadzieja przedstawiona w tej historii bywa zbyt łatwą nadzieją. W filmie wiele scen z hospicjum, które poruszają rodzącą się między ludźmi bliskością. Szczególnie dobrze oglądało mi się sceny przyjaznego droczenia między głównym bohaterem, a umierającą 17-latką graną prowokująco, z ekspresją przez  Anaithę Nair ("Chak De India),



ale i w niektórych rozmowach Rahula z chorującą na AIDS, byłą ekskluzywną prostytutką Madhu, czy z nie mogącym mówić chorującym na gardło biznesmenem Parthasarthim było coś bardzo naturalnego i pełnego akceptacji dla ludzi, ich błędów, ceny, jaka za nie płacą. Co prawda nie wierzyłam Faridzie Jalal w roli Madhu, ale Girish Karnad ("Dor, Hey Ram") był przekonujący. Można też było się cieszyć obecnością  Ashvina Chitale w roli Govindy, na którego cud liczą dorośli. Grał on dobrze, choć zjeżyłam się na widok dziecka w temacie śmierci. Poczułam się wmanipulowana we wzruszenie.  Niemniej w scenie, gdy Rahul oburza się, ze Padma czytała jego pamiętnik, serce mi się ścisnęło na jej słowa: "Po co coś chować? Wkrótce każdy to zobaczy.".
Mam mieszane uczucia odnośnie tego filmu.  Przekonywała mnie reakcja Johna Abrahama na wieść o śmierci. Jego gaszenie i zapalanie zapalniczki podczas pytania lekarza, ile mu czasu po zostało.



Rzucenie się w ramiona najbliższej osoby. Szukanie ocalenia w jedności z kimś, w zespoleniu całkowitym.



Ale bliskość miłosna pomaga w takiej sytuacji zobaczyć samotność. Oddzielność kogoś, kto nie ma przed sobą przyszłości. Nagle dwoje ludzi żyje w dwóch światach. Ona chce być jego żoną. On nie chce jej uczynić wdową. Ją boli jego decyzja zerwania więzi. "Jak to? Każdy z na ma żyć swoim życiem? - Wcześniej czy później i tak to nastąpi". Gdy ona śpi, on się boi. Gdy on umrze, ona będzie żyć.




Nie dziwi jego bieg przez puste nocą miasto i rozdzierający krzyk, którego nikt nie słyszy. Przypomina mi on jeszcze bardziej przekonujący krzyk bohaterki "Meghe Dhaka Tara." - "Ja chcę żyć!'. Gdy nagle czujemy, że w takiej sytuacji  nie może nas zrozumieć drugi człowiek, nawet ci, co wątpia wchodzą w dialog z Bogiem. Choćby po to, aby Go zapytać: dlaczego ja? bawisz się mną?
Na co dzień zostają maski.  Zasłanianie się minami, przebieranie się w żart, pragnienie zostawienia po sobie wspomnienia przystojnego luzaczka,



a nie łysego, zwijającego się z bólu strzępu człowieka. I prawda pustki i lęku.  Samotnie wypalany papieros za papierosem.
Bohater podejmuje decyzję zmiany. Rusza w podróż ze swego świata  do hospicjum, w miejsce, gdzie ludzie umierają, a z tego miejsca dalej, dużo , dużo dalej...To podróż, w którą każdy z nas rusza urodziwszy się. Zdążając do przejścia wg jednych w nicość, wg innych w nieznany świat miłości, "gdzie Bóg otrze z ich oczu wszelką łzę, a śmierci już nie będzie. Ani żałoby, ni krzyku, ni trudu już nie będzie" . Owszem oglądając ten film, zastanawiałam się, jak to jest przyjąć śmierć najbliższego człowieka? Jak zachować nadzieję nagle dowiadując się, ze życie w jego znajomym nam kształcie nie jest na zawsze, że może trwać np 3 miesiące? Jak chciałabym przeżyć te 3 miesiące. Pytanie, które postawił sobie bohater "Dasvidaniya" (i może w innej formie "Kal Ho Na Ho"), na które odpowiedział sobie radosny "Anand".
W hospicjum z ust prowadzącej je siostry Grace (Prateeksha Lonkar) padają słowa: "jedyna różnica miedzy nami a nimi polega na tym, że oni już zaczęli umierać i wiedzą jak mało czasu mają przed sobą, a my żyjemy w nieświadomości kiedy i jak".
Podsumowując, czuję uznanie wobec reżysera za podjęcie się trudnego tematu, za światełko w filmie uważam relację między bohaterem a nastolatką Padmą. Sądzę, że w wielu scenach (mierzący się już kiedyś ze śmiercią w "Saaya") John Abraham zagrał szczerze. Ze sceny na scenę coraz bardziej stając się Rahulem, zapominając o swej pozycji gwiazdy. Podobają mi się zdjęcia Chatterji.


Lubię, gdy reżyser wprowadza do wielu scen żartobliwy dystans. Pokazuje tym obronną postawę bohatera. Mówiąc swojej dziewczynie o tym, że jest śmiertelnie chory, żartuje "To scena, w której bohater siedzi sam w ciemności, bo ma złe wieści". I rzeczywiście odgrywający ją John Abraham siedzi w ciemnościach z wiecznym papierosem w ustach (w tym filmie pali nie mniej niż w zagadkowym "No Smoking").
I tyle. I to niestety nie oznacza, że film jest dobry. Wiele scen odbierałam jako nagły zgrzyt fałszu. W drugiej połowie tylko ze względu na szacunek dla tematu nie zaczęłam przewijać filmu. Co tu robi Indiana Jones?!


 A to nagłe spełnianie życzeń umierających! Party na plaży z kieliszeczkiem wódki na wejściu! Film zaczął dryfować w stronę coraz bardziej infantylnych obrazów. Nawet na to, co się działo miedzy Rahulem a Padmą patrzyłam zażenowana. I nagle jak z kapelusza wyciągnięta opuszczona narzeczona (chyba by bolly zasadzie wiernej miłości stało się zadość). Co z tego, że gra ją całkiem naturalnie debiutantka Sonali Sehgal.



O umieraniu niełatwo jest pisać i tworzyć filmy. Jak pokazać trudną nadzieję, żeby nie była matką głupców? Tytułowa adzieja nie może być łatwa, wynikać z  uciekania w fantazję, tworzenia bajkowej iluzji  z hospicjum (nastrój wakacji z przerwami zadumy, na moment w którym przekonujemy się, ze jest nas mniej o jedną osobę). Jak przedstawić zbliżająca się śmierć, jako coś, co  nadaje nowe znaczenie życiu, czyni je  głębszym, mimo bólu radośniejszym?
Jak uwierzyć w postawę bohatera wobec Boga: "bierz mnie, jestem Twój - cokolwiek się stanie, przyjmę to jak nową przygodę"


 

Nie żałuję, że zobaczyłam ten film, ale czy bym go poleciła? Może fanom Johna Abrahama? Albo kolekcjonerom filmów na trudne tematy. Chociaż... Wiem, że niektórzy na nim po prostu płaczą czując współczucie wobec tych, co odchodzą, opłakując swoich umarłych bliskich. Ucząc się optymizmu wobec śmierci.

 
 
 
 
 
 
'Kya farak padta hai, hum sab marne wale hai'

 


Muzyk Salim, John Abraham,  muzyk Suleiman i rezyser  Nagesh Kukunoor