Sloneczniki

The President Is Coming

Reżyseria:     Kunaal Roy Kapur (debiut młodego aktora)
Produkcja:     Ramesh i Rohan Sippy
Scenariusz:   Anubav Pal
Zdjęcia:        Keshav Prakash
Obsada:        Konkona Sen Sharma, Shernaz Patel,
                    Shivani Tanksale, Ira Dubey, Anand Tiwari,
                    Namit Das, Vivek Gomber, Satchit Puranik
                    Imran Rashid
Premiera:     2009
Oceny:         IMDb 6.9/10, Tamanna 7/10

   

Marzec 2006 roku. Prezydent USA George Bush przyjeżdża do Azji. Odwiedziwszy Afganistan i Pakistan przybywa do Indii. Tysiące protestują  przeciwko wizycie Busha w Indiach.

 

Mumbaj pali jego portrety, skanduje hasła: Killer Bush go back! W tym samym czasie Indusi rozpoczynają show w amerykańskim stylu. Spośród pół miliarda młodych Indusów na drodze eliminacji  ma być wybrana osoba godna uściśnięcia
ręki prezydenta.


 

 W duchu rywalizacji, popisu i sprzedawania siebie spośród 6 kandydatów odsianych spośród milionów ma być wyłoniony ten najlepszy, the best! Reprezentant młodych Indii. Kandydaci mierzą się ze sobą podczas rund, w których odliczany jest czas do spotkania z Bushem. Rywalizacja przebiega na bardzo różnych polach:

 

 rozpoznawanie amerykańskich twarzy, cytowanie przemówień Busha, lepienie amerykańskich pomników, umiejętność znania swego miejsca (nie wychodzenia poza status społeczny) itd.

 

Rywalizację w umiejętny sposób podsycają prowadzące show: dominująca nad wszystkimi Samantha Patel (Shernaz Patel) i podporządkowana jej Ritu Johnson (Shivani Tanksale). Uprzedzając, że każdy z kandydatów ma stając do konkursu ujawnić ciemne strony swego życia typu: uwieczniona nagość, sodomia, homoseksualizm, czy przebywanie kiedyś rejonie zarazy.


 

Do pojedynku stają:
Maya Roy z Kalkuty (Konkona Sen Sharma) - bengalska pisarka zafascynowana plemionami tubylczymi z Asamu, rozwódka potrafiąca zaskoczyć swoją
agresywnością.

 

Archana Kapoor (Ira Dubey) z Delhi - prowadząca firmę kosmetyczną, rozpieszczona córka milionera, próbująca w ten sposób odzyskać dobre imię
utracone w skandalach


Ajay Karlekar (Satchit Puranik) z Najpuru, pracownik socjalny, zna realia życia na wsi, pełen uprzedzeń do kobiet i  do niehinduskich Indusów.

 

Rohit Seth / Sam (Vivek Gomber)  z Gargaon zapatrzony w Amerykę, z której go deportowano, zarabia ćwicząc akcent amerykański u osób udających w centralach telefonicznych obsługujących Amerykę rodowitych Amerykanów.

Ramesh S (Namit Das) z Bangalore, biznesmen, który podbudowuje swoją męskość próbami uwodzenia każdej kobiety.




Kapil Dev (Anand Tiwari) z Dholaki, guru giełdy,  myśli, że wszystkich można przekupić,  pytany o stolicę USA wymienia nazwę giełdy amerykańskiej.

Spośród nich ma być wyłoniona osoba godna uścisku dłoni prezydenta USA....


 

 

Ta opowieść to przede wszystkim źródło śmiechu z Busha, ale i z Indii.


 
George Bush i głowa Indii premier(od 2004)  Manmohan Singh

Ze stereotypów, z przekłamań, z pragnienia bycia kimś innym niż się jest. Dobrą (choć czasem gorzką zabawę) zapewniają dialogi i gra aktorów, z których mogłam rozpoznać tylko Konkonę Sen Sharmę ("Mr & Mrs Iyer", "Wake Up, Sid", "Page 3", "Life in a metro"). Znajomość jej twarzy wg (chyba Marca z Molodezhnaja czyni ten film mniej mockumentary (film, który udaje dokument).

W filmie pełno zabawnych powiedzeń typu, Rohita: ”Przed Indusem długa droga zanim zostanie Amerykaninem”, czy „Znam się na nowoczesności, wiem, jak użyć słowa fuck”,


 

albo cytaty z Busha  typu „Musicie wiedzieć, że jeśli mówimy o wojnie, to mówimy o pokoju”. Śmiało mogą konkurować z Wałęsy: „Jestem za, a nawet przeciw”. Wiele żartów wynika z różnic społecznych bohaterów. Podziwiana przez bengalską pisarkę (Konkona Sen Sharma) klasyczna muzyka indyjska w uszach zamerykanizowanego Rohita przypomina dźwięki towarzyszące mordowaniu kota.

Uśmiech wzbudzają też obrazy rzeźby Busha w indyjskim stroju, z rękoma złożonymi w geście „namaste”, czy podobizna uśmiechniętej gwiazdy filmowej z przeszłości Dharmendry w miejsce portretu kolejnego prezydenta w ambasadzie amerykańskiej. („Taki wrócił z reparacji ramy”).

Indie wyprzedawane obcym kapitałom są tu określane przez jednego z Indusów słowami: „ To ich kraj, my tu tylko żyjemy.”. Zastanawiałam się, czemu wśród sześciu przedstawicieli Indii, między którymi ma być wybrany ktoś godzien uścisku ręki prezydenta, ktoś, kto będzie symbolem młodych Indii,  mamy homoseksualistę, zwolennika Indii tylko dla hindusów, rozwódkę, ale nie ma reprezentanta 120-milionowej mniejszości muzułmanów indyjskich. Ale jednak nie! - pojawia się on w tej historii pod postacią policjanta piszącego poezję w zwalczanym przez prawicowych hindusów urdu: Mohammeda Aslama (Imran Rasheed). 

W tej komedii, jak w zwierciadle poprzez śmiech pokazującym problemy, może przejrzeć się Bush (ciekawa jestem, czy to widział?), ale i same Indie mają okazję pożartować sobie z siebie.

Przedmiotem gorzkich żartów są podziały kastowe, marzenie o amerykańskim raju, naśladowanie wzorców amerykańskich, sporny problem wyrównywania  krzywdy wobec bezkastowych rezerwowaniem im miejsc w pracy i na uczelni. Jest tuż miejsce na zagrożenie rasizmem i pasjonatów „hindutwy” (Indie tylko dla hindusów, precz z muzułmanami i wartościami zachodnimi) uosabianych tu poprzez charakter Ajaya (Satchit Puranik). Jemu też zawdzięczam uśmiech choćby w reakcji na słowa : „Lubię psy, nie mówią po angielsku, a z wszystkimi się dogadują”. Wiele scen lub słów w filmie mnie bawiło, choć zastanawiałam się, jak dalece trzeba znać kontekst indyjski, by się śmiać z żartów na temat Salmana, czy Kamala Hassana jako Al Pacino Chennai. Wiele jednak tekstów w rodzaju "Indyjskie prawo i Bush nie wierzą w homoseksualizm" nie wymaga znajomości kontekstu indyjskiego.

Opowieść tę uwiarygadnia gra nieznanych mi młodych aktorów i  Konkony Sen Sharma w dwuznacznej roli bengalskiej pisarki.


 

 

Niestety w drugiej połowie filmu debiutanta Kunaala Roya Kapoora spadła jego dynamika, struktura się wyczerpała i obejrzałam go z mniejszą już uwagą, trochę rozczarowana końcem.

Dzięki, Mariola, za komedię, w której Indie ustami bohatera głoszą żartobliwie: „Potrzebowaliśmy 100 milionów lat, by doczekać się chwili, gdy prezydent USA uściśnie nam rękę”.  To kpiny, na które mogą sobie pozwolić młodzi Indusi  63 lata od chwili uniezależnienia się Indii z brytyjskiej niewoli. Świadomi tego, że świat zalicza Indie do przyszłych wiodących mocarstw świata.