Sloneczniki

Wolontariat w Izraelu (Ela Kurpiewska) - od stycznia do kwietnia 2017

WOLONTARIAT  w Izraelu styczeń - kwiecień 2017 (Ela Kurpiewska)


Elżbieta Kurpiewska spędziła trzy miesiące w Izraelu opiekując się  - jako wolontariuszka - chorymi dziećmi. Przy okazji poznając Izrael. W kolejnych postach chciałabym przedstawić jej pisane na żywo relacje z pobytu. Zilustrowane zdjęciami.

26 stycznia 2017 r. "Już jestem w Izraelu. Przyleciałyśmy w cztery z Katowic. Kornelia to studentka, dziewczyna po 18-ce, młodziutka, dobra, śmiejąca się, pogodna. Plus Ola i Kasia.

Podróż trwała niewiele ponad trzy godziny, potem pociągiem i taksówką, która już na nas czekała.

Mieszkamy na górze, na dole mieszkają chore izraelskie dziewczynki. Nasze mieszkanie jest bardzo przytulne. Duży salon ze stołem, przy którym  właśnie piszę, mniejszy stolik, kanapa i dużo miejsca.  Jest nas tu siedem wolontariuszek. Między innymi .   Paulina z Holandii (myślę, że w podobnym wieku jak ja), Gabriela z Niemiec (przedszkolanka z zawodu), Aleksandra  z Wrocławia. Mieszkam w pokoju w pokoju z Olą i Kornelią.

Dziś z rana  przyjechał do nas Simon z Jerozolimy, który opiekuje się wolontariuszami. Rozmawialiśmy chwilę, potem razem poszliśmy do innego domu, gdzie też są dzieci wymagające opieki. Tam zjedliśmy bardzo smaczny posiłek. Taki, jak dostają dzieci.  Simon pożegnał się z nami, a my zrobiłyśmy sobie spacer po mieście.

Miejsce przypomina mi  południową Francję. Ronda w kwiatach, roślinność południowa, palmy, czerwone, różowe i pomarańczowe kwiaty. Kolory skóry ludzi bardzo zróżnicowane. Od białych, poprzez ciemniejsze do czarnych jak smoła. Porusza mnie wspólnota z dziewczynami. Jesteśmy tu zdane na siebie. Rozmawiamy po angielsku. Jestem zaskoczona, że prawie wszystko rozumiem i że mam odwagę  mówić.

Praca z dziećmi zacznie się w poniedziałek lub wtorek. To  będzie dopiero początek.

5 lutego 2017

"Kilka słów o pierwszym tygodniu. Dziś niedziela, tu to normalny dzień pracy. Jestem lekko przeziębiona, choć mnie choroba dopadła jako ostatnią z nas czterech.   Mam tylko katar i oby na tym się skończyło. Wszystko przez klimatyzację.

 Napiszę coś o pracy, bo dla niej  tu przyjechałam. O chorych ludzi dbają tu wyjątkowo dobrze. Jestem przydzielona do tzw. Domu niebieskiego, choć nie widać, żeby miał w sobie coś z tego koloru. Przybywają tam  dziewczyny, od 10 do około 30-lat. Wszystkie  egzotycznymi dla mnie imionami : Yael. Aya, Mirav, Esti mała, Esti duża, Mor, Tova, Ayala, Noemi, Adel, Szeriel, Uri, Atara, Haya, Mital, Amit. Przez ten tydzień nauczyłam się imienia każdej z nich. Drugiego dnia napisałam ich imiona na przylepnym papierze i przykleiłam na ramieniu każdej z dziewczyn. Dla nas to trudne słowa. Dziewczyny i dziewczynki są chore na umyśle. Niektóre z nich także fizycznie. Mała Ayala np. jest bardzo sprawna fizycznie, tablet  opanowała, ale nie potrafi dłużej zatrzymać uwagi  na obrazku, na bajce. Aya jest bardzo spokojna. Z urody przypomina Greczynkę. Wszystkie są urody południowej. Amit wygląda jak  Egipcjanka. O  długich, czarnych włosach.

Co robię? Zadaniem moim jest być z tymi dziećmi, bawić się, pilnować, żeby sobie nie zrobiły krzywdy. Ayala kiedyś uciekła  przez płot. Esti mała jest złośliwa i potrafi inną złapać za włosy.

Pracuję od 12-tej do 20-tej. Na początku idę do szkoły, tu jestem krótko, bo do 13,30. Tam dzieci są w klasach lub na zewnątrz. Raz miałam do opieki chłopca Aviala, który na tablecie uczył pisać swoje nazwisko. Gdy się pomylił, kasowałam literę. I tak powtarzaliśmy kilka razy. Byłam na lekcji, podczas której  nauczycielka mówiła o nasionach. Potem Aviel w ogródku sypał do doniczki ziemię, robił  w niej dołki, siał w nich rzodkiewkę. Następnie zaniósł doniczkę  na grządkę. Będzie ją regularnie podlewał. Po prostu uczy się ich tu życia.

O 13,30 idę do kuchni po zestaw obiadowy na  talerzu jednorazowym. Zjadam w parku na zewnątrz szkoły. Od 14-tej do 20-tej jestem z dziewczynami albo w domu (gdy pada deszcz) albo zewnątrz w tzw. Big yardzie,

gdzie są różne huśtawki, miękkie siedzenia, piłki i inne zabawki. Ważne by się ruszały.   Aya słabo chodzi, więc biorę ją za rękę lub pod pachę i chodzimy. Są tam  chłopcy i dziewczęta z różnych domów. We wszystkich domach razem  jest około 100 dzieci. Na tym placu zabaw, gdzie ja jestem, około 20. Niektóre, jak Atara, są tylko do wieczora. Na noc rodzice zabierają ją do domu. W tym czasie są dwa posiłki dla dzieci, około 16-tej  podwieczorek i o 19-tej kolacja. O 20-tej dzieci są już w łóżkach.

Jedzenie. Rano lubię kromkę chleba z masłem, czosnkiem, humusem i pomidorem. Chleb jest bardzo dobry.  W kolejne dwie soboty byłam zaproszona przez Gabrielę na kolację szabatową, która zaczyna się modlitwą Gabrieli i dzieleniem dużej buły maślanej z warkoczem, chałki. Piję wodę z cytryną i miodem. Potem  czarna kawa. Do pracy biorę butelkę wody, po lunchu w pracy nic nie jem. Po pracy  jemy coś na ciepło, czasem któraś zrobi fasolkę na ciepło, sałatkę lub znów chleb z humusem. Bardzo  go lubię  bardzo. Lunch nie jest obfity, więc na pewno spadnie mi kilka kilogramów.  Na lunch dostajemy   np. dziś dwa kotlety jakby nasze mielone, ale  jarzynowe, kuskus i warzywa w sosie,  a la kabaczek.

Najtrudniej przyzwyczaić się do temperatur. Rano i wieczorem około 5 stopni. W ciągu dnia można chodzić w krótkim rękawie, jak dziś. Teraz już, jest po 16-tej ( w Polsce po 15-tej), robi się chłodniej. Jest klimatyzacja, ale nie chodzi za cicho i mamy różne preferencje. Ja wolę zimniej, Kornelia i Ola cieplej.

Po pierwszym tygodniu pracy powiem tak: jest ciężko, ale jak się chce zrobić coś nawet małego dla tych dzieci, jest dobrze. Wieczory mamy dla siebie i rozmawiamy przeważnie o doświadczeniach z dnia.

Dziś byłam na spacerze z Pauliną z Holandii.

Jest tu już trzy miesiące i jeszcze kolejne trzy będzie. Mówi, że przyjedzie jeszcze do Izraela, może w październiku, bo też nie lubi gorąca. Tak, jak ja. Piszę to, żeby pokazać, że nie tylko da się wytrzymać, ale chce się tu być. Opiekunki też są OK.  Ja mam Martę z Etiopii. Gadamy trochę po angielsku. Mieszkała w Etiopii do 16-go roku życia i mówiła, że w Izraelu pracuje się więcej niż w jej kraju.

Zwyczaje. Najpierw zauważyłam to w wejściach do sklepów. Na wysokości głowy umieszczono jakby deseczki, ruloniki.  Ozdobione gwiazdą syjońską. Wybito na nich słowa Tory. Na znak błogosławieństwa. Żyd dotyka tego, potem jakby całuje, wchodząc i wychodząc ze sklepu, z domu. To samo jest tam, gdzie mieszkają  dzieci,  z tym, że o wiele skromniejsze niż te, które widziałam w sklepach.

W szabat nie wolno włączać, wyłączać światła, ani  czajnika z wodą. Mieszka z nami Gabriela, Żydówka i przychodzą do nas na noc inne Żydówki, pracujące na dole, które też nie mogą się poruszać samochodem  w tym czasie, więc mamy na noc włączone światło w kuchni, łazience, w salonie natomiast i w ich pokoju zapalona jest szabatowa lampka, świecąca się całą noc. W kuchni stoi  boiler z wodą wiecznie gorącą, gotową na herbatę i kawę.

Niektórzy chłopcy mają na głowie jarmułki, nawet im nie spadają.

Niektórzy mężczyźni tu pracujący też noszą te czapeczki i białe frędzle wystają im spod kurtki".

12 -13 lutego 2017

"Niedziela 12-go lutego  to  dzień odpoczynku, czyli długie leżenie w łóżku. Dziewczyny jadą do Jerozolimy,

trochę się kręcą po pokoju, a ja mam czas dla siebie. Nie idę nawet po lunch, tylko  robię sobie polskie jedzenie, czyli ziemniaki gotowane z masłem i surówkę z pomidorem i papryką.

Natomiast w poniedziałek, 13 lutego, drugi raz jestem w Jerozolimie.

Pogoda się załamuje, od kilku dni pada, nawet mocno, choć tylko w nocy. W dzień tylko czasem popaduje. W sobotę dziewczyny miały szczęście, bo padało, gdy jechały autobusem, a gdy wysiadły, przestało.

Ja, wydaje się, mam mniej szczęścia. Gdy wysiadam z autobusu, jest jeszcze sucho. Decyduję się na tramwaj. Właściwie to chcę zobaczyć jak się taką pustą od samochodów ulicą przejeżdża, jak się kupuje bilet. Proszę młodą kobietę o pomoc. Jest bardzo uprzejma.  Automat normalny w obsłudze, ale pewnie wybrała wersję języka hebrajskiego, więc tylko na początku widzę 5,90 a potem już tylko znaczki. W tramwaju akurat sprawdzają bilety. Przejeżdżam  5 przystanków, niby za daleko, bo poza bramę, którą ostatnio wchodziłam, ale lepiej nawet, bo poznałam nowe wejście do starego miasta przez Bramę Damasceńską. W starożytności prowadziła ona do Damaszku, stąd nazwa. Była  oficjalnym wejściem do starej Jerozolimy i tu rozpoczyna się tzw. Rzymskie cardo, droga północ-południe.  Idę w deszczu, dość mocnym, w kurtce z kapturem, ale buty i spodnie na dole mam mokre. Przed siebie, prosto.

Aby się czasem schować pod daszkiem lub iść uliczką z zadaszeniem, szłam  dzielnicą muzułmańską. Dotarłam do kamiennych wznoszących się stopni i..... gdy spojrzałam w górę, zobaczyłam  Temple Mount, świątynie z kopułą.

A zamierzałam być przy Ścianie Płaczu, której  właściwa nazwa  brzmi Western Wall, czyli Mur Zachodni. Ale nie, to nie dla mnie!  Na górze stał olbrzymi żółnierz pewnie muzułmanin  z karabinem i powiedział „Ma za”, czyli co to?, jakby zadziwiony, że jest ktoś, kto nie wie, że teraz tu nie można przejść, bo dla turystów jest inne wejście i tylko w wyznaczone dni i godziny.

Cóż, poszłam na kawę niedaleko tych schodków i przyglądałam się, kto tam wchodzi. Starsze kobiety, mężczyźni. Strażnik rozmawiał z każdym chwilę. Dopuszczeni do tego świętego miejsca szli dalej. Pewnie  modlić się.

Czas przy   czarnej kawie w małej szklaneczce z dużą szklanką wody wysuszył moje buty i spodnie. Obok można było kupić albo jakieś pachnidła, albo aromaty do ciast, ale  nie chciało mi się wstawać, aby sprawdzić. Może spytam następnym razem. Podszedł do tych buteleczek młody mężczyzna. Sprzedawca go kilka razy popsikał woda kolońską.  Gdzieś na klatkę piersiową. Tamten zapłacił  za to i poszedł dalej pachnący.

Idę na lewo i dochodzę  do Ściany Płaczu.

Wciąż pada, ale pomyślałam, może w tym miejscu  wszystko ma płakać i wyszłam spod daszku, gdzie stali inni, czekając aż przestanie. I dobrze, bo wtedy TAM byli nieliczni i jak już stanęłam przy murze, przestało padać! Wetknęłam kartki, które mi przekazano. I swoją.  Przeczytałam dwa fragmenty z Pisma Świętego, otwarte na chybił trafił, dotknęłam murów na każdej wysokości, bo przewodnik mówił, że tylko najniższe są najstarsze. Żeby tylko być najbliżej Źródła! Gdy się trochę oddaliłam, zrobiłam kilka zdjęć i kobiet z prawej strony i mężczyzn z lewej.

Wyszłam dalej ze Starego Miasta znów inną bramą – Bramą Dawida. Jak nigdzie indziej tuż za bramą stało kilku żebraków. Zapewne dlatego, że tu przyjeżdża dużo turystów, autokarów i łatwiej o datek. Wiedziałam, że stamtąd prosta droga prowadzi  na Górę Oliwną, ale tam nie doszłam. Po drodze zobaczyłam drogowskaz: Miasto Dawida.

Są tam olbrzymie wykopy, jak przy kościele Świętego Mikołaja w Gdańsku. Bardzo głębokie. Wślizgnęłam się tam, choć to nie dla turystów. Robotnicy pracowali w dole.  Nic ciekawego tam nie było, poza świadomością, że to początek Jerusalem, miejsce związane z samym Dawidem. Obok jest też  centrum Dawida, miejsce na odpoczynek, platforma z widokiem w stronę południa na  m.in. Górę Oliwną.

Wróciłam w obręb murów Starego Miasta tą samą bramą  i tu zobaczyłam, o czym mówiły dziewczyny.

Przejście wzdłuż murów południowo-zachodnią stroną, mijając Bramę Gnojną do Bramy Jaffy. Warto było iść tą drogą.

W tak  ładną pogodę  widoki oszałamiały. Specjalnie dla turystów - na wysokości wzroku od strony miasta zbudowano kamienną, wąską na szerokość  człowieka  kładkę, z której co jakiś czas odsłania się widok na inne wzgórza wokół Jerozolimy.

Kończę spacer wychodząc Bramą Jaffa, która jest już dla mnie jak Brama Złota w Gdańsku, początkiem i końcem drogi.

O Tel Awiwie napiszę później.

23 lutego 2017

  "W pracy  jest OK. Coraz bardziej przyzwyczajam się do dzieci.

Pożegnałyśmy wczoraj naszą koleżanką z Niemiec, Gabrielę. Właściwie nie wiadomo, czy akurat z Niemiec, bo urodziła się w Rumunii, wyszła za Niemca i tam teraz mieszka, a kilka lat temu "odkryła", że jest Żydówką. Przy okazji pożegnania kierownictwo z alleh-u, czyli dwie panie i my, wszystkie wolontariuszki, byłyśmy w kawiarence na kawie i pysznych ciasteczkach.

W ostatnią niedzielę byłam też w Jerozolimie

, właściwie tylko na mszy.

W ten poniedziałek byłyśmy we trzy w Tel Awiwie, a dziś czyli w środę w ramach pracy z dziećmi  pojechaliśmy z niektórymi z nich busikiem znów do Tel Awiwu. Na wystawę zdjęć naszych dzieci. Wystawiono je  w pasażu galerii handlowej na ścianach.

27 lutego 2017 r.

"Znów w Jerozolimie.  Jedziemy autobusem z dziećmi do Knesetu, parlamentu izraelskiego. Wyjeżdżamy po 10-tej. Koło 12-tej wchodzimy. Przy wejściu każdy z nas dostaje znaczek przylepny  na ramię. Gubią się nam  te naklejki, ale przewodniczka uspakaja, że to nie ma znaczenia. Dzielą nas na dwie grupy i każda z przewodniczek ma po  25 osób. Jest z nami dyrektorka Tsipi, opiekunki, z mojego domu Maritu, pielęgniarki, manadżerowie i  mutapelet, czyli opiekunki. Ja mam pod opieką Mię, bardzo spokojną dziewczynkę, około 13-tu lat. Ola dostała chłopca, który ma problemy ze schodzeniem po schodach i jest jej ciężko. Właściwie to chłopiec boi się stąpać na dół i trzeba go do tego zachecać. Najpierw schodzimy do Sali przyjęć dla gości. Widzimy na jej scianach  gobeliny  i mozaiki zaprojektowane przez Chagalla. A gośćmi bywają tu  oczywiście premierzy, prezydenci, parlamentarzyści z innych krajów.

Potem wchodzimy do Sali posiedzeń. Wszędzie można robić zdjęcia. Pracuje tam - tylkow  jednej izbie -  120 parlamentarzystów. Pracują cztery dni w tygodniu. W pozostałe mają jakieś wyjazdy. Ale pracują na okrągło, nie tak jak u nas, co kilka tygodni. Siedzieliśmy wyżej i stamtąd widać było ich stanowiska.  Czuło się, że jeszcze gorące od pracy, bo monitory włączone, papiery przy każdym stanowisku, nie jakieś poukładane lecz trochę rozproszone, jak to w pracy. Tego dnia mieli rozpocząć posiedzenie o 16-tej.

Na koniec czekało nas w małej salce  spotkanie z parlamentarzystką. Czas na podziękowania i małe suweniry -  mozaiki z kafelek zrobione przez dzieci. Chłopiec Cwi, którego mam w szkole, co chwilę na tym  ostatnim spotkaniu wstawał i klaskał, czasem inni mu wtórowali, więc trochę się to ciągneło. Nasza dyrektorka Tsipi dziękując pewnie wspomniała o finansach, o tym, żeby nie zapominać o dzieciach w budżecie państwa, a parlamentarzystka  podziękowała nam za to, że podejmujemy się tej pracy. Obiecała, iże będzie pamiętać o potrzebach placówek takich jak nasza.

Jeśli chodzi o język, to przewodniczki mówiły po hebrajsku do dzieci i wszystkich pozostałych (oprócz nas wolontariuszek), a potem ze względu na nas tłumaczyły o czym mowa na angielski.

Wczoraj byłam w Jerozolimie.  Zamierzałam  wejść na teren Kopuły na skale, czyli miejsca, gdzie Abraham miał poświęcić Izaaka. Skała ta, jak widać w przewodniku, bo tam wolno wchodzić tylko muzułmanon, jest obudowana z zewnątrz. Mówi się o niej, że „jest w środku świata”.

Niestety ani mi ani żadnej z nas nie udało  się tam wejść. Pierwsze wejście jest 7,00-10,30. Pojechałyśmy z Kasią i Pauliną, by wejść 12,30-13,30.  Nie wiedziałyśmy jednak, jak dużo ludzi czeka w kolejce do wejścia. Czekałyśmy ponad godzinę i o 13,30 byłyśmy może na 20-30 miejscu, czyli do tego, by wejść zabrakło nam około pół godziny.

Pogoda wspaniała, około 25 stopni, trochę zmęczone daremnym czekaniem   idziemy z Kasią do Miasta Dawida zjeść coś z naszych „lodówek:, jak mówimy, czyli plecaków. Potem się rozchodzimy. Ja nareszcie trafiam, na Via Dolorosa. Rzeczywiście, trzeba się mocno rozglądać, aby wypatrzyć numery stacji krzyżowych. Udaje mi siejednak zobaczyć  kilka z nich . Golgoty nigdy bym nie znalazła, gdyby nie spotkanie z pielgrzymami. Wyglądali na Filipińczyków. Szli z dużym krzyżem i odmawiali modlitwy. Idąc z nimi  mnie  jakąś „tajemną” drogą w górę doszłam na Golgotę.

Zdumiewa mnie, może nawet  zachwyca, że  tu w Jerozolimie,  chociażby na  Golgocie, w miejscach tak uświęconych, tuż obok mieszkają w jakichś  nędznych warunkach, mnisi różnych wyznań. Żyją sobie w  malutkich dziuplach z napisem ‘private”.  Gdy się zajrzy w głąb ich domostwa, to taką biedę widać! A może to według zaglądających bieda, a w ich oczach akurat tyle, że wystarczy żyć tu na ziemi, a być już w innym świecie? A może jest inna przyczyna?

Dziś wreszcie zwiedzałam nową Gederę. Zrobiłam  kilka  zdjęć.

P.S. Przy wejściu do „tuby”przy Ścianie Płaczu sprawdzają każdego. PapierY, paszporty,co wnosi, czy na pewno może wejść do tego najświętszego miejsca.

23 lutego 2017, Tel Awiw

"Z pracą jest coraz łatwiej. Wstaję koło 8-ej, gimnastyka, śniadanie, dziś np trochę ploteczek, bo wyjeżdżała na dobre Gabriela, więc od rana gadałyśmy. Potem  kawa i  czas do pracy. Na 12-tą. Przychodzimy z pracy o 20-tej, telefon do Maćka, mała kanapeczka i do łóżka. Internet, listy, informacje, gadanie. Prawie codziennie czytamy pismo święte. Aktualnie listy świętego Pawła do Koryntian. Przeważnie idziemy spać koło 23-ej.

20-go z rana wyruszam z koleżankami z pokoju do Tel Awiwu. Umówione jesteśmy z Bat-el, dziewczyną poznaną przeze mnie w samolocie do Izraela. Na 10-tą  rano. Spotykamy się w centrum handlowym Azrieli, w jednym z trzech wysokich na 50 pięter wieżowców.

Bat-el jest z mężem.

Będąc w samolocie nie byłam pewna, czy tylko źle widzi, czy też jest jest niewidomy.

Okazuje się, że jest niewidomy i ma swojego psa przewodnika. Bardzo fajne małżeństwo, widać, że się bardzo kochają.

Z początku idziemy wszyscy razem.

Koło południa jej mąż, nie pamiętam imienia, żegna się z nami, siada na ławce, których wiele na bulwarach, za chwilę wybiera się do swojej pracy. Prowadzi biznes, coś w internecie, szkoli również młodzież niewidzącą  w pływaniu na żaglach!

Na którymś ze zdjęć widać drzewa eukaliptusowe, o których Bat-el opowiadała, że pomogły osiedlać się Izraelczykom w Tel Awiwie na podmokłych terenach, bo bardzo sprawnie wchłaniają wodę z podłoża. Powstała nawet piosenka izraelska, jakby hymn na cześć tych roślin.

 Z godzinę idziemy pięknymi bulwarami. Patrząc potem na mapę, stwierdziłam, że zrobiłyśmy sporo kilometrów .

Bat-el poprowadziła nas do Jafy, najstarszej części Tel Awiwu.

Tu nas pożegnała, bo po południu zaczynała pracę (jest fizjoterapeutką).

Zdążyła nam jednak  sporo poopowiadać o mieście. Jest zachwycona stolicą Izraela. Uważa Te Awiw za  najpiękniejsze miejscu na świecie. Powiedziała, że w ten piątek będzie tu tak jak w Nowym Jorku, szykuje się  jakaś duża coroczna impreza .

Dziewczyny zachwycały się widokiem morza, tak jak w Aszdodzie.

Mnie najbardziej w tych ciepłych klimatach zachwyca  widok palm,

uliczek wąskich, kamiennych, z zakamarkami, odnogami.  Nie wiadomo, w którą stronę skręcić, bo może gdzie indziej jest jeszcze ładniej. Tu w Jafie są tak, jak myślę nad Morzem Śródziemnym, właśnie takie bajkowe małe deptaczki, jak widziałam w Prowansji,

z niebieskim kolorem  okiennic, z donicami przed domem. Żółtym kolorem zaznaczono krawędzie  kamiennych płyt.

Pomaga to dobrze stąpać, nie upadając. Wejście na wzgórek wśród krzewów - nie nazwę ich wszystkich, choć polskie pelargonie też kwitną,-  chodniczkami kamiennymi jak na Kamienną Górę w Gdyni, a na najwyższym miejscu oczywiście punkt widokowy na plażę i pomnik z postaciami biblijnymi.

Wracamy też piechotą,

ulicą przypominającą warszawską Pragę, bardzo swobodną ulicą,

dochodzimy do Central Bus Station, który jak w Jerozolimie, jest piętrowy, wielopoziomowy. Na małej powierzchni wiele autobusów ustawionych jakby jeden na drugim. Bardzo to ciekawe.

Zaraz po tym poniedziałku w środę w pracy niespodzianka. Zorganizowano wycieczkę. Wsiadamy do busika, opiekunki, pielęgniarka, wolontariuszki, kilkoro dzieci, nasza dyrektorka i jedziemy znów do Tel Awiwu!

Na wystawę zdjęć naszych dzieci,  w dużym centrum handlowym. W pasażu na powierzchni mniej więcej 50x20 metrów na ścianach z dwóch stron wisi kilkanaście zdjęć dzieci niepełnosprawnych. Zdjęcia zrobione przez fotografkę, która spotkała się z nami, gdy wysiedliśmy z busika.  Teraz tym dzieciom ze zdjęć ma zrobić kolejne. Ja na tej wystawie mam w opiece Sziriel.  Przyglądanie się  Sziriel, gdy patrzy na siebie ze zdjęcia, zrobiło na mnie wrażenie.

Na razie tyle ze stolicy.

Kornelia,  20-latka, będąc w Tel Awiwie powiedziała, że tu też chciałaby mieszkać.  Wcześniej wyraziła się tak o Jerozolimie. Coś jest w tym kraju, że chce się tu być!

4 marca 2017
"Od wczoraj jestem w pokoju z Dunką Pauliną. Wyjechała Gabriela i Paulina została sama, więc się przetasowałyśmy i jesteśmy po dwie w pokojach.

Wczoraj było tylko 18, dziś ma być 19-cie stopni. Przyzwyczaiłyśmy  się już do ciepła. więc gdy siedziałyśmy wczoraj na lunchu w parku koło 14-tej, wydawało się, że jest zimno.

Ten tydzień był trochę trudniejszy, bo było mniej opiekunek do dzieci. Zwykle są po dwie, a teraz zdarzają się  dni, że jest tylko jedna. To z powodu  wycieczki do Eilatu na kilka dni.  Marta, która ze mną opiekuje się dziećmi też wyjechała. Wczoraj wszystko wróciło do normy.  Piątki i soboty zawsze są trochę lżejsze, bo w szabat część dzieci jest poza ośrodkiem. Rodzice je zabierają. Mam dużo do opowiadania, ale opowiem, jak już  przyjadę, bo tego jest naprawę sporo i musiałabym  pisać i pisać. Lepiej opowiedzieć.

Na 26 lutego zaplanowałam sobie wyprawę na Górę Oliwną. Wstałam wcześniej, bo o 9-tej.  Po Gabrieli przejęłam obowiązek  zostawiania w biurze  karty zakupów na cały tydzień. Powinnam to jednak była zrobić w piątek, bo w sobotę biuro okazało się zamknięte.   Spokojnie mogłabym wyleżeć się w łóżku, a tu niepotrzebnie   wstałam wcześniej. Skoro jednak dzień już się rozpoczął, postanowiłam jechać w południe do Jerozolimy. Wybrałam się z Kornelią. Zależało mi na tym, by być w mieście wcześniej niż ostatnio, bo poprzednio bank był  zamknięty i nie mogłam pobrać pieniędzy z czeku, który wręczyła mi osobiście Tsipi. Teraz dostałam pieniądze bez przeszkód.

Zazwyczaj wchodzę  do Jerozolimy bramą Jafy i idę dalej  dzielnicą ormiańską,  wzdłuż granicy starego miasta, tam, gdzie można wejść na mury idąc w stronę Ściany Płaczu. Tę trasę pokazałam Kornelii, ale tym razem poszłyśmy w odwrotnym kierunku. Pożegnałyśmy się przy bramie Gnojnej. Ona postanowiła „zgubić się" w Jerozolimie. Powiedziała, że  najpiękniej jest, nie wiedzieć dokładnie, co nas spotka. Mi natomiast Kornelia drogę pokazała, jak iść na Górę Oliwną,

choć okazało się później, że ona z Olą nie były tam, gdzie ja.

Idąc mijałam po lewej stronie mury starej Jerozolimy, Ścianę Płaczu, Bramę Złotą, (wiem z mapy, bo jej wcale nie zauważyłam,  dziś jest zabudowana). Po prawej stronie cały czas można idąc widzieć  Górę Oliwną.

Z pewnej odległości. Poniżej wzgórza znajduje się duży zielony plac, można było nawet skręcić na dół, ale dobrze, że wybrałam inaczej, bo z wysokości  dużo lepszy widok. Powyżej tej olbrzymiej „łąki” na  zboczu rozpościera się  cmentarz żydowski.

Na szczycie ustawiono punkt widokowy. Wejścia na górę są różne i dla samochodów i dla ludzi. Na samym początku „wspinaczki” droga odbija w lewo. Ja poszłam w prawo i i to był dobry wybór.

Wciąż idąc  po prawej stronie mijałam   ukryty za wysokim murem cmentarz żydowski.

Czasem prześwity pozwalały zobaczyć  groby.

Po lewej też ciągnął się mur, ale są wejścia do Ogrodu Oliwnego z napisem, w którym występuje słowo Absalon.  Wchodzę w tych wejść i chcę się rozejrzeć sama, ale   już wypatrzył mnie jakiś taksówkarz.  Zaczyna opowiadać o najstarszych grobach i już ciągnie mnie w głąb tego Absalona. Właściwie uznaje siebie za mojego przewodnika, ale nie tracę czujności. „Toda raba” czyli dziękuję bardzo i wymykam się wracając na swoją drogę dalej wzwyż. Zajdę tu w drodze powrotnej.

Na samej górze szukam Ogrodu Oliwnego,

ale oprócz jakiegoś ogrodu za wysokim płotem na terenie prywatnym, niczego nie znalazłam.

Później koleżanki powiedziały, że najprawdopodobniej Ogród Oliwny jest na terenie dzisiejszego cmentarza.

Poczułam się zawiedziona, bo chciałam tam  posiedzieć, poczytać pismo święte, a skończyło się na kanapkach na ławce, skąd widać starą Jerozolimę ze złotą kopułą.

Obeszłam górę z lewej, drogą autobusów, szukając oliwek,

ale znalazłam tylko dzielnicę muzułmańską ze starymi domami.

Wracając miałam więcej szczęścia, bo spokojnie pochodziłam po ogrodzie Absalona

i udało mi się wejść na teren kościoła

ze złotymi kopułami .

To  prawosławna cerkiew Św. Magdaleny. Wejść można było dopiero po tym, jak ubrałam spódnicę   przygotowane w koszyku przez miłą młodą siostrzyczkę spódnice. Dla mnie obowiązkowej chustki na głowę  już nie wystarczyło, ale że mam zawsze przy sobie swój szal, owinęłam sobie nim głowę.  Przed samym wyjazdem Gabriela nauczyła mnie zawijać głowę chustą na jeden ze sposobów. Tak,  jak to robią Izraelitki żydówki.

I to był najlepszy moment tej wyprawy. Święta Magdalena jest moją ulubioną postacią biblijną.  Malutkie domeczki siostrzyczek jakby wpleciono między zielenią i kwiatami.  Wszystko to przytulnie ogrodzone. Jedna z sióstr, bardzo młoda siostrzyczka  pozowała przed kościołem do zdjęć.  Chyba jakimś swoim ciotkom, które nie umiały robić zdjęć telefonem i ona je uczyła! Widać w zakonie też można  być na czasie z techniką.

Tam w środku w kościele dałam sobie czas na to, by poczytać Pismo Święte. Trafiłam na czas zbierania się sióstr na nabożeństwo, bo gdy już wychodziłam, one  wysuwały ze swoich dziupli zmierzając do kościoła.  Pojawiały się nie wiadomo skąd. Każda pewnie miała swój domek, bo wychodziły z różnych stron. Przy wyjściu ta sama młoda siostrzyczka częstowała nas ciastkiem. Ja nie chciałam słodyczy,  to dała mi jabłko. Była też skrzyneczka na datki, do której wrzuciłam   pieniążek.

To była niedziela, więc  chciałam  iść na mszę. Upatrzyłam sobie dominikanów. Tam o 17-tej można uczestniczyć w mszy po polsku. Znalazłam ich kościół na mapie. Niedaleko starego miasta.  Robiło się jednak   późno. Coraz ciemniej.

Szłam przez  dzielnicę muzułmańską, obca im.   Strach mnie obleciał. Przypomniałam sobie, że ma  pieniądze z banku. Zawróciłam, nie znalazłszy kościoła dominikanów. Może następnym razem.

Weszłam do miasta

Bramą Lwów,

przez dzielnicę muzułmańską.

Myślę że muzułmanie właśnie wychodzili ze swoich modlitw, bo było ich sporo. Wszyscy  w odświętnych, białych szatach, a kobiety - po raz pierwszy zobaczyłam je w Jerozolimie tak osłonięte  - zakwefione ubrane na  czarno. Wyszłam Bramą Damasceńską, już w dzielnicy chrześcijańskiej".

15 marca 2017

"Przede mną zaledwie miesiąc czasu w Izraelu. Jakby tak zostać dłużej, to by się człowiek przyzwyczaił, ale tak naprawdę to już tęsknię za Polską,  miejscem, gdzie można głowę położyć.
(lecz Syn Człowieczy nie ma miejsca, gdzie by głowę mógł położyć” (Mt 8,18–20))

Czy tego najbardziej szukamy w zmęczeniu? To nas właśnie spotkało z Pauliną w Eilacie!   W najdalej na południe wysuniętym miejscu w Izraelu. Jedziemy tam na dwa dni 12-13 marca.

Tu w Izraelu można być na każdym kroku zaskoczonym innym biegiem spraw, niż się spodziewamy. Podróż do Eilatu rozpoczynam z Pauliną na Central Bus Station w Gederze. Autobus według rozkładu jazdy powinien odjeżdżać o 8.17. Przychodzimy o 8.05 i widzimy, jak   właśnie odjeżdża. Następny będzie za trzy kwadranse. Ale co tam, mamy czas. Przesiadka w Beer-Szewie. Bilet trzeba kupić w kasie. Dużo ludzi jeździ tą trasą,

myślę, że właśnie to porządkuje kolejki przy wsiadaniu. Może jest możliwość kupienia biletu wcześniej? Trzeba znać hibru,  żeby to wiedzieć.

W Beer-Szewie - 1,5 godz czekamy na  autobus do Eilatu. Siedzimy na kawie przy wejściu do dworca i obserwujemy miejsce, ludzi. Bardzo dużo młodych ludzi w mundurach, z karabinami, zakwefione, ubrane na czarno kobiety. Wszystko nas ciekawi.

Nasz autobus w większości zapełniony żołnierzami i żołnierkami, wszyscy z ogromnymi torbami. Wysiadają  na pustyni,

tam, gdzie wydaje się nic nie ma oprócz kamieni.

Pustynia nie wygląda tak jak myślałam -  czyściutki piach, najlepiej z wielbłądami. Jak  na filmach. Tu jest inaczej -  kamienie,

kępki roślin,

olbrzymie głazy.

W środku trasy pojawiają się wysokie kamienne urwiska. Dzika przyroda zawsze fascynuje.

Olbrzymie skalne, bardzo wysokie urwiska też, ale przytłacza monotonia obrazu  -  piasek i  kamień. U nas w Tatrach jest zielono, przyroda żyje, a tu szaro. Czasem mignie czerwień.

Po lewej stronie drogi ciągnie się długo wysoki masyw górski. Potem już w Eilacie zobaczyłam go dokładniej. Drugiego dnia była lepsza widoczność. Te góry znajdują się już  po stronie Jordanii. Z daleka wyglądają jak skały pozbawione całkowicie  zieleni.

Jazda nam się dłuży. W autobusie chłodno, na zewnątrz gorąco, koło 30 stopni.

Po drodze do hostelu spotykamy trzech panów, też idą do Shelter Hostel. Poznajemy ich potem lepiej -  najstarszy z nich po 80-ce, z gitarą na ramieniu. Obok  jego syn z tez  gitarą. I młody człowiek z telefonem, dzięki któremu odnajdujemy drogę do hostelu.

Zamówiono tu dla nas  „dom”,

czyli miejsce do spania w 8-osobowym pokoju. Nocujemy w szóstkę. Szwedka, wolontariuszka pracująca w Natanya, trzy młodziutkie Dunki i my dwie. Do spania na jedną czy nawet kilka nocy może być. Nocleg tylko 70 szekli, jak na Eilat to niedużo.

Ku zaskoczeniu  Pauliny zrobiłam obiad - kilka garści makaronu i puszka fasolki w pomidorach. Pyszny obiad na dwa dni.  Obok biura na stoliku stoi duży kociołek z zawsze gotującą wodą, herbata i kawa.

Ruszamy  w miasto. Nic nie planując.  Chcemy po prostu nacieszyć się pierwszym wrażeniem.

Jest popołudnie, więc jak u nas w niedzielę, ludzie wychodzą na spacer.

Nie nazwę tego bulwarami, bo nie umywają się do bulwarów Gdyni. Przyznaję rację Ewie, że Gdynia ma najpiękniejsze plaże. Bulwarem i plażami można dojść  do samego Gdańska. Tego tutaj nie można nazwać plażą. Skrawek piachu obok budki ze sprzętem wodnym do wypożyczenia. Nie ma miejsca na leżakowanie. Brakuje nawet miejsca na rozłożenie koca. Wszędzie zaś  ludzie. Wzdłuż wybrzeża: sklepy, sklepy, sklepy. I hotele. Nie jest to miejsce, gdzie chciałabym być. Ta część  w której teraz jesteśmy to wybrzeże ciągnące się w stronę Jordanii.

Doszłyśmy do granicy i przeszłyśmy ją, bo widać, że miejscowi i turyści tak robią. Nawet moja komórka poinformowała mnie, że jestem w Jordanii. Tak wygląda bogaty świat. Nic ciekawego.

Z powrotem przechodzimy wzdłuż tłumu zgromadzonego wokół zespołu muzycznego. Decybele tez nie dla mnie. Paulina lubi tłum i taką muzykę, więc podskakuje radośnie. Mówi do mnie, że ja szukam cienia i ciszy, że wolałabym  pustelnię. To prawda lubię widzieć słońce sama pozostając  w cieniu. Podoba mi się muzyka, ale nie za głośna, a w tłumie zawsze się źle czuję.

Powrót do hostelu okazuje się  przygodą, bo we dwie mamy podobny brak rozeznania w terenie. Chodzimy zmęczone ponad godzinę szukając naszego miejsca. Kręcimy się w koło. Ludzie, których pytamy o drogę, mimo że bardzo chętni do pomocy nie wiedzą, gdzie jest ta ulica. Pytają tylko o nr domu. Nasz jest 149, a jesteśmy przy numerze tysiąc. Mam nadzieję,  że numeracja domów jest niepowtarzalna. W końcu mężczyzna, były taksówkarz mówi nam, jak mamy i dzięki determinacji Pauliny idziemy dokładnie, jak nam facet powiedział i dosłownie za kilka minut osiągamy nasze łóżka.  jesteśmy bardzo uradowane, że mamy gdzie spać.

Zobaczywszy sprzęt naszych sąsiadów z drogi liczymy na wieczór z gitarą. Na muzykę. Daremnie.

Następnego dnia chciałyśmy iść w dzikie miejsce, które obfituje w  ptaki. Paulina z rozmowy ze swoim rodakiem dowiedziała się, że  to nie  czas na ptaki. W internecie znalazłam inną informację, ale kto to wie? W związku z tym decydujemy się pójść  na spotkanie biblijne, które tu właśnie w tym hostelu robią codziennie nasi gospodarze, czyli John i Judy. I to był mój najlepszy punkt  podczas naszego pobytu w Eilacie.

Najpierw śpiewaliśmy piosenki po hebrajsku, potem po angielsku. Dziękowaliśmy w nich  Bogu za Jego dobroć i w ogóle za wszystko, co nas spotyka. John, któremu ktoś  przyniósł niebieski strój, podobny do stroju  jak Abrahama ubrał się w niego   i  czytał nam o Dawidzie. Do lektury dopowiadał   dużo od siebie. Czasem ktoś się odezwał. Nie wszystko zrozumiałam, ale to, co pojęłam i tak mi wystarczyło, żeby wiedzieć, że teraz jestem w miejscu, gdzie mi dobrze. A byli tam: Anglicy, chyba dwie pary małżeńskie, młodzi Niemcy, Holendrzy: młoda para małżeńska i Paulina,  ja Polka, izraelscy Żydzi z Ukrainy, jakieś starsze panie, filozof, jak się później okazało z Korsyki, para małżeńska z Turcji, starszy pan, który leżał w łóżku obok biura, gdy przyjechałyśmy. Następnego dnia siedział przed hostelem pod jakimś śmiesznym zadaszeniem, tak  jakby to było jego odwieczne miejsce. Później doszła  bardzo wiekowa elegancka pani.  Chyba często bywa na tych spotkaniach, bo znali ją i  odnosili się do niej z szacunkiem.

Po czytaniu  na stole pojawiły się ciasta: napoleonka, sernik i  pomarańczowa babka.

Pod koniec naszego krótkiego pobytu w Eliacie, postanowiłyśmy   zobaczyć część egipską miasta. Dobrze nam radził pewien Polak, aby pojechać do końca autobusem około 6 km. Tam przy granicy egipskiej są najładniejsze plaże. Można stamtąd  wracać piechotą. Ale my chciałyśmy nie jeździć, ale chodzić, wiec wybrałyśmy inaczej. Droga nas zmęczyła.  Nie można tej trasy przejść całej   plażą, czy bulwarem.

W większości  trzeba iść ulicą. Nie widząc nawet a wybrzeża, bo zasłania je  stocznia. Plażą udaje się iść tylko czasem.

Osiadłyśmy wreszcie na którymś z kawałków małej plaży. Pewnie, że widok ładny,

woda czyściutka,

ciepła, przyjemnie posiedzieć.

Ale tak prawdę mówiąc, plaż prawdziwych jak nasze nie ma.

Droga powrotna do domu była lepsza, bo jechałyśmy  bez przesiadek. Autobusem prosto do Gedery. Przed północą byłyśmy na miejscu. Ja jeszcze jeden dzień, czyli 14 marzec mam wolny, Paulina idzie do pracy.

Warto było zobaczyć  pustynię, której widok mnie zaskoczył. I samo miasto, tak barwne.

Wszystko tu jak z bajki, ciepłe i kolorowe, ale...

Podobnie jak  Kornelia w  Jerozolimie, czy Tel Awiwie mogłaby  mieszkać. O  Eilacie tego nie powiedziałabym. Dziś Marta spytała mnie o Eilat. Od razu dodała: fajnie, nie? No pewnie, że piękny. Tylko, gdzie te plaże??

Dziś zimno, teraz koło 13 stopni. Wieje i pada deszcz. Ta zmiana temperatur jest niedobra, stąd katar. Niedawno było w ciągu dnia 30 stopni. W pracy OK, jedzenie bardzo dobre, zdrowe. Tylko żeby można było na dzień wyskoczyć do domu, do Polski! Ale nic, jeszcze miesiąc i wracam. I to akurat na wiosnę. Dziś, czytam w onecie, że zmarł Młynarski. Szkoda. Wykruszają się tacy  fajni ludzie.

23 marca 2017 r.

"Dziś  23 marca. Za miesiąc wyjeżdżam. I żałuję i  cieszę się. Ostatnio zrobiło się chłodniej. Rano bardzo ciepło. Gdy wystawiam rękę za okno, czuję: bardzo ciepło. Wiatr jest dość chłodny i gdy słońce zachodzi, momentalnie robi się  zimno.  Wczoraj np. dogrzewałyśmy pokój do 21 stopni i  często włącza się nam „condition”, jak go nazywamy.  Ostro planuję ostatnie wycieczki, bo zostały tylko trzy weekendy.

19 i 20 marca było w Jerozolimie bardzo zimno dni. Ubrałam kurtkę wiosenną, o której myślałam, że już tu nie włożę. Był tak zimny wiatr, że następnego dnia jeszcze pod kurtkę naciągnęłam ciepły polarek. W niedzielę tylko chodziłam sobie po Jerozolimie. Właściwie  myślałam o wędrowaniu  okolicach Góry Oliwnej,  w tych miejscach,  gdzie jeszcze nie byłam, ale pogoda wygnała mnie znów między mury.

Na zdjęciach jest mój ulubiony przystanek w Gederze, gdzie czekam na autobus. Tu zawsze dużo wojskowych i ta proporcja – 2 żołnierzy i jeden cywil oddaje to, co widać na ulicach w Jerozolimie.

Brama Damasceńska,

czyli brama  prowadząca do Damaszku. Tu jest przystanek tramwajowy, z którego często jeżdżę, bo tę trasę około 3 km przeszłam już  kilka razy i szkoda mi czasu chodzić tą samą drogą.

Schroniłam się za jakimś pomnikiem, na górze, z widokiem na Górę Oliwną i na drogi rozchodzące się na wszystkie strony. Tam zdjadłam kanapkę i posiedziałam chwilę. Miejsce to odkryły też Filipinki i posiedziałyśmy chwilę razem.

Stacje krzyżowe, VII i IX.

Trudno je znaleźć, bo są na ruchliwej ulicy i trzeba je wyszukać.

Przy wejściu na Golgotę siedzą Etiopki. Spytałam, czy mogę zrobić zdjęcie. Chętnie na to przystały.

Takie małe wejście,

którym to przez kościół, czy kaplicę i tajemnymi zakrętami, można wyjść przy wejściu do kościoła Grobu Pańskiego.

Na zdjęciu dalej - młody Etiopczyk.

23 mężczyzn i 3 kobiety, mieszkają w maleńkich  domkach. Dowiedziałam się, przyłączając się do jednej z wycieczek, od przewodnika, że Etiopczycy pierwsi podjęli się służby przy grobie Pańskim, około 200-300 lat po śmierci Jezusa. Myślę, że dlatego są dziś właśnie w tych domkach. Jako tradycyjni strażnicy.

Zdjęcia z targu,

płyty kamienne w Jerozolimie

i Etiopczycy w mieście.

Pozdrawiam

serdecznie, ściskam."

30 marca 2017

Z jednego tu i teraz się bardzo cieszę. Z pogody, z tego, że nie jest za ciepło! Wczoraj, przedwczoraj tak jak i u nas w lecie 25 stopni. Ciepło, ale nie za gorąco. Jeszcze niecałe cztery tygodnie. Już się cieszę, że wracam. Ale  cieszę się też, że jeszcze trochę tu zobaczę.

27 marca mieliśmy spotkanie wolontariuszy Alehu w Jerozolimie. Oprócz nas z Gedery,  byli wolontariusze z Jerozolimy i z  Negew-Nahalat Eran.

W nocy z 26 na 27 zbudził nas około 1-szej w nocy alarm, ale ostatnio zdarzało się to dwa razy w przeciągu tygodnia, więc nie przejęliśmy się tym wcale. Niemniej  Kasia powiedziała nam, abyśmy się ubrały, bo pewnie nam każą wyjść na zewnątrz. Zapaliła się od środka suszarka do ubrań  używana na okrągło piętro niżej, u dzieci. Dziwne! Dym był w salonie, w pokojach  nie. Siedziałyśmy w ogrodzie pod grejpfrutem z  godzinę, do czasu, gdy  mieszkanie się przewietrzyło. Przyjechał  nasz pan od wszystkiego z Alehu, Mosze. Wyciągnął suszarkę na zewnątrz, pomógł uporządkować obejście i pojechał.

I wtedy na tym garden-party poczułam, bo w nocy jest intensywniej, zapach kwiatów grejpfruta. Delikatny, cudowny. I zobaczyłam, jak bogata jest tu natura. Kwiaty kwitną, choć na drzewach jeszcze wiszą  owoce z poprzedniego okresu. U nas trzeba po zbiorach we wrześniu czekać na kwiaty do wiosny, a tu przyroda rodzi  na okrągło.

Pojechałyśmy do Jerozolimy lekko niewyspane. W drodze też spotkała nas przygoda. Wszystkie wsiadły do autobusu oprócz Pauliny. Miała walizkę, bo chciała zostać na  kilka nocy w Jerozolimie, akierowca nie otworzył bagażnika.  Mówił tylko po  hebrajsku, więc kto z nas miał go zrozumieć. Paulina została na przystanku. Dojechała późniejszym autobusem i była na miejscu szybciej od nas,   bo tylko ona znała drogę, więc bez niej  błądziliśmy.  Kręciłyśmy się wkoło. Jak w Eilacie nikt  nie znał ulicy.  Kolejny przechodzień  też nie wiedział, gdzie to jest. Zadzwonił do kogoś, pytał. Dzwonił też do naszego przedstawiciela Simona  i gdy doszliśmy, przywitał się z Simonem. Cieszył się, że nam pomógł. To kolejne świadectwo, jak traktują tu przyjezdnych. Fajni ludzie z tych Izraelczyków.

Spotkanie okazało się ciekawe, bo byliśmy z różnych miejsc i opowiadaliśmy o swoich doświadczeniach.

Oprócz  dziewczyn był jeden mężczyzna, młodziutki Niemiec z pustyni Negew. Opowiadaliśmy o tym,   jak się mieszka, o jedzeniu, o sprzątaniu, o pracy.  Simon i Draga, drugi z wolontariuszy, oprowadzili nas po ośrodku w Jerozolimie.

Potem wyszliśmy do miasta.

Znów ulica Jaffa, targ

i mała knajpka z pysznym  obiadem. Na koniec Stare Miasto i dla mnie atrakcja, bo nie byłam w podziemiach starej Jerozolimy. Byliśmy pod  Ścianą Płaczu, pod Temple Mount. W głębokich, długich korytarzach. Przewodniczka z pomocą makiet i filmu prezentowała, jak zmieniało się położenie świątyni w czasie. Szkoda, że wszystkiego nie zrozumiałam, ale to mnie tylko upewniło, że by uczyć się  dalej  angielskiego.

Przeszliśmy jeszcze Via Dolorosa i pożegnaliśmy się przy świątyni grobu Pańskiego.

Na zdjęciach : drzewo sąsiadów, które widzę z okna - kwiaty i owoce, młodzi wojskowi na dworcu aut w Jerozolimie,

wolontariusze, Simon starszy i Draga,

idziemy

przez rynek

i cuda na rynku,

idziemy przez miasto, certyfikat koszerności

i obiad, tj. frytki, chlebek z kieszenią, sałatka jarzynowa, humus z mięsem wołowym, napój różowy i zielony,  nasza wycieczka w drodze do bramy Jaffa, i przed ścianą Płaczu Simon z dziewczynami, mnich z Etiopii na Golgocie

i  przed bazyliką Grobu Pańskiego,

poduchy, materiały na targu,

w bramie Jaffa dziewczyna gra na instrumencie, którego nie umiem nazwać,

ulica Jaffa z mieszkańcami i tramwajami i na ostatnim zdjęciu w Jerozolimie w Alehu -  dzieci i ich rehabilitacja.

31 marca 2017
"Już zostało trzy tygodnie, mam bilety, będę 24-go kwietnia, może już pisałam?
Dużo wrażeń, obrazów, za mną i jeszcze trochę przede mną. Już tęsknię za swoim miejscem, Kolbudami, ludźmi, znanymi kątami.

W ostatni poniedziałek umówiłam się z Pauliną , z którą jestem w pokoju, przy bramie Damasceńskiej na autobus do Betlejem.  Paulina zatrzymała się na kilka dni w Jerozolimie. Przyszła nie sama, ale razem z kobietą, zapomniałam  imienia, też Holenderką. Ciekawa historia. Kobiecie tej kościół, myślę, że protestancki, zebrał trochę  pieniędzy na dwutygodniowy pobyt w Jerozolimie, czyli podróż, hostel, ten właśnie, gdzie Paulina kilka dni nocowała i jedzenie.  Wspólnota w kosciele złozyła się na jej pobyt, bo osoba ta była, (jest jeszcze?) w depresji. To się nazywa KOŚCIÓŁ. Ludzie, którzy nawzajem dbają o siebie. U nas w Polsce, myślę, powstaje coś takiego. Wymaga to otwarcia się wobec innych, aby inni zobaczyli kim jestem, abym, ja zobaczyła kim są inni.

To też widziałam tu w Izraelu w naszych relacjach z Simonem i Szragą, tj. opiekunami wolontariuszy. Słyszelismy od nich:  mówcie, co jest dobre, a co złe. Nie ma wypada, nie wypada. To nasze polskie określenia. Ma być powiedziane tak, jak jest. Wprost.

Podróż do Betlejem trwa około 40 minut i kosztuje niecałe 7 szekli. Niesamowite, jak proste są tu podróże, gdy posiądzie się tę informację. Jeszcze miesiąc temu słyszałam, że to teren niebezpieczny, że tylko w ramach  wycieczki można się tu poruszać. Nawet znalazłam  ulotkę:cały dzień w Betlejem, koszt 60 dolarów, . A tu tylko trzeba  na podróż niecałe 14 szekli.

Co zobaczyłam w Betlejem?

Bazylika Narodzenia Pańskiego. Po to przyjechałam.

Byłam i widziałam. Jakby nic więcej, bo, jak wszędzie, tłumy, na żadne skupienie się nie ma mowy. Raczej patrzysz, żeby ktoś się nie wepchnął przed ciebie bez kolejki,  stawiasz pierwszy krok schodek niżej, żeby tylko być bliżej, bo znów ktoś cię wypchnie, czyli walka o miejsce. Stałyśmy około godziny.Przewodnik rosyjskiej wycieczki, za nami,  głośno opowiadał, co widać, a czego nie. Nie lubię tego. Wciskał przy okazji święte pamiątki, które ci jego z pielgrzymki z zachwytem kupowali. Ale w końcu się dostałam do środka.

Też, jak do grobu Pańskiego, schodzi się w dół.

Tam znajduje się  jakby izba.  Szukałam gwiazdy, którą znam  ze zdjęć. Nie od razu można ją zobaczyć.  Mała, jakby w niszy.

Można ją dostrzec dzięki skupieniu ludzi wokół niej.  Mała. Ale skąd miałaby być duża, jeśli Jezus urodziwszy się był tak mały! Obok za kratą żłóbek, czyli miejsce, gdzie leżał mały Jezus.

To miejsce narodzenia.  Cały czas rozmyślałam, jak Maria z Józefem  szli, jechali na osiołku z Nazaretu do Betlejem w tak górzystych stronach. Co to była za podróż?

To właśnie chciałam oddać na zdjęciach, górzysty teren.

Jedyny w miarę równy plac w Betlejem to właśnie ta bazylika, naprzeciwko niej meczet.

Jakiś urząd, sklep.


Reszta to góry,

górki,

stoki, na których pasają się owieczki

i chyba kozy.

Drugi punkt programu to mur bezpieczeństwa.

Nie wiedziałam, że jest właśnie tu.

Szłyśmy według mapy. Jego widok nas zaskoczył.

Mur oddalony jest  centrum około dwa kilometry.

Robi wrażenie. Wysoki, długi. Szłyśmy wzdłuż niego może z pół kilometra.

Na murze krzyczą słowa ludzi przeważnie młodych, którzy chcą pokoju.

Jako że Betlejem

jest po stronie palestyńskiej w drodze  nas nie sprawdzali, natomiast z powrotem do Izraela - owszem.  Sprawdzili nam  paszporty.

Pierwsze zdjęcia to wypieki jeszcze na dworcu autobusowym w Jerozolimie. Rano, czy wieczorem, zawsze świeże.

Na którymś kolejnym zdjęciu idzie w stronę bazyliki Paulina z parą Polaków, którzy jechali tym samym autobusem i prowadzili z pomocą GPS-u komórką na miejsce. Do centrum trzeba było przejść około półtora kilometra .

6 kwietnia 2017
Kilka zdjęć z  wyprawy

do Jerozolimy

w ostatni wtorek.

Miałam dzień wolny.

Było bardzo ciepło.

Poszłam trochę inaczej na Górę Oliwną,

niz poprzednio.

Na zdjęciach Getsemani, czyli miejsce, gdzie przebywał Jezus na czuwaniu modlitewnym

z apostołami w wieczór przed pojmaniem,

stare drzewa oliwne,

może sprzed 2 tysięcy lat,

promenada

królewska.

To był piękny

letni spacer,

zero ludzi,

bo długo się idzie,

a wycieczki  na to nie mają czasu.

Wielbłąd, którego można wypróbować, jak się siedzi, może jedzie?

Motor stał w zaułku Jaffa Gate i mój ulubiony widok z ulicy Jaffa Gate na Bramę.

Pisane 6 kwietnia 2017 - o wyprawie nad Martwe Morze.
"W poniedziałek byłam na Morzem Martwym

Relacja z 7 kwietnia 2017.
"Jeszcze kilka zdjęć i refleksji na temat pielgrzymki na Górę Oliwną.

Idąc widziałam  mury starego miasta

Ciagną się  od Bramy Damasceńskiej i Bramy Heroda,

Zamurowano Bramę Złotą, przez którą Jezus  często wchodził  prosto do Świątyni. Następne to zdjęcie zrobione z  Getsameni, czyli z miejsca modlitwy Jezusa przed męką.  Widać tu drogę, jak daleką droga trzeba  do przejść z Góry Oliwnej do Świątyni.

Za czasów Jezusa widok  na Jerozolimę był inny, bo stała tu olbrzymia świątynia.  Zastanawiam się wciąż, dokąd padał jej cień, bo była ona ogromna. Cień dla mnie ma znaczenie, bo lubię słońce będąc w cieniu, a tam aby z podnóża góry wejść w mury miasta trzeba przejść naprawdę kawał drogi. W tej wędrówce  odczułam, że Góra Oliwna jest górą,

a Jezus, gdy stał u jej podnóża, znajdował się na pewno niżej niż stała Świątynia. Gdy się widzi miejsce tamtych zdarzeń, zupełnie inaczej czyta się Pismo Święte.

Święta spędzę  w drodze do Nazaretu i  w Nazarecie. Mam nadzieję, że będę mogła wziąć udział w mszy świętej, bo o to tu wcale nie jest łatwo.

Jeszcze dwa tygodnie i będę znów mieć wiosnę,

bo tu była ta pierwsza.

10 IV 2017
"Tu z pogodą jest tak: dwa dni w zeszłym tygodniu było około 30 stopni. W domu dzieci około 20-tu. Z powodu różnic temperatur mam od razu katar.  Czuję to momentalnie. Moja głowa, chyba z powodu chorych zatok tego nie znosi. Teraz  w ciągu dnia  jest około 25 stopni. W środę ma być ponad 30. Według prognoz dla Gedery to ostatnie  tak gorące dni. W lecie nie dałabym rady takich upałów znieść.

Jutro mamy pożegnalną kolacje. Paulina z Holandii właśnie dziś skończyła pracę. Jutro się pakuje, kolacja i pojutrze wyjeżdża. A my z Kornelią jeszcze tylko dwa tygodnie i też wyjeżdżamy, dlatego Paulina zaproponowała wspólne pożegnanie. I tak będzie. Dziś zrobiłam  ciasto, 3-bita. Jutro dowiem się, jak smakuje.

Na święta, tj. w niedzielę jadę do Nazaretu, wracam we wtorek. Myślę, że to niezłe miejsce na Święta Wielkanocne. Tam żył Jezus.
W środę jedziemy wszystkie na pustynię Negew, do kolejnej odnogi Alehu. Na jeden dzień. Potem kilka dni pracy i w niedzielę na lotnisko.

Od razu, już dziś składam życzenia Świąteczne, bo nie wiem, jak potem będzie.

Wszystkiego dobrego w Święta, dużo radości i dobroci w czas Zmartwychwstania Pańskiego i potem też.

Kilka zdjęć. Widać obrzeża Jerozolimy,

nowe dzielnice,

wzgórza,

na jakich leży miasto.

Domy

z pięknego,

jasnego kamienia,

obrzeża ulic,

wyłożone kamieniami schody.

Dużo zieleni,

kwiatów -  wygląda to ślicznie.

Jeszcze kilka zdjęć z dzisiejszego dnia w Gederze.

Trzeba było być na miejscu,

bo zaczyna sie czas Pesach

i nic nie jeździ".