Sloneczniki

Mój chłopiec, motor i ja - Halina Korolec-Bujakowska




24 tysiące kilometrów. Z Druskiennik



 do Szanghaju.



W podróż poślubną. Motorem.



Motor prowadził  mąż autorki Stanisław Bujakowski, ona, Halina Korolec-Bujakowska



 w przyczepie z maszyną do pisania spisywała relację z podróży, którą opublikowano 70 lat później.

Podróż prowadzi przez Bizancjum, Anatolię, Bagdad, Afganistan, Indochiny aż po Szanghaj. Mnie interesują najbardziej rozdziały dotyczące Indii.
Autorka wjeżdża do nich w styczniu 1935 roku. Ten czas mnie szczególnie zaciekawił. Pięć lat wcześniej odbył się marsz solny, Gandhi przewędrował setki kilometrów w drodze ku morzu, nad którym złamał brytyjski monopol warzenia soli. Halina Bujakowska dojechawszy do Delhi daremnie wypatruje w pobliżu pałacu wicekróla szałasu, w którym mieszka Gandhi ze swoimi zwolennikami. Do chwili odzyskania niepodległości zostało jeszcze 12 lat. Bohaterów tej opowieści oszałamia przepych Lahore, w którym jeszcze nie popłynęła krew Podziału 1947 roku. Bohaterowie opowieści mają odwagę spać w dżungli mimo spotkań na środku drogi tygrysicy z małymi. Chcąc polować musieliby się starać o pozwolenie u maharadży Gwalioru. Jadą drogami, na których wygrzewają się w słońcu kobry.

Książkę wzbogacono mapą całej podróży, czarno-białymi zdjęciami i dwoma opowieściami pisanymi przez  męża H.K-B. , Stanisława Bujakowskiego.
- konkretnymi wskazówkami dla tych, którzy za ich przykładem zapragną uczcić ślub równie karkołomną wyprawą motorem przez Azję.
- opowieścią napisaną w imieniu motoru, naprawianego, pchanego, pokonującego dziesiątki tysięcy kilometrów pustyni, dżungli.
Ciekawy jest też dodatek o tym, jak doszło do  opublikowania tej książki aż siedemdziesiąt lat później  i przedstawienie dalszych losów bohaterów. Ich podróż poślubna trwała ponad półtora roku. W takim czasie jedni zdążą się rozwieść, inni dotrzeć. Trudy i niebezpieczeństwa podróży były dla Haliny i jej chłopca (jak nazywa Stacha Bujakowskiego) tak wielką próbą łączącego ich uczucia, że miłości wystarczyło, by potem, gdy trzy lata później zacznie się wojna, przeżyć osiem lat rozłąki. Halina przeżyje je w okupowanej przez Niemców, a potem komunistów Polsce, Stachu walcząc jako pilot na RAF-u.



Gdy odnajdą się po latach na Zachodzie, czeka ich powrót do miejsca, gdzie zaczynało się ich małżeństwo. Stachu dostaje pracę lotnika w wyzwolonych już spod okupacji brytyjskiej Indii i tam dożyją razem do końca, do chwili jego śmierci. Osamotniona sześćdziesięcioczteroletnia wdowa wyruszy do Kalifornii, do ich syna (w swoim czasie reprezentanta Indii na olimpiadzie w surfingu i jeździe na nartach).



Tuż po przyjeździe do Ameryki umrze.

Siedemdziesiąt lat od ich wyprawy rodzina z pomocą Łukasza Wierzbickiego przygotuje do druku zapiski Haliny czynione w przyczepie motoru w drodze z Druskiennik do Szanghaju.

Czego w tej podróży nie było? On chory na dżumę, ona na malarię, wożony w przyczepie w roli domowego zwierzątka niedźwiedź, pchanie godzinami motoru, strach przed zgubieniem się na pustyni, sen na ziemi, na zapluskwionych materacach, wysychanie gardeł z upału, lepienie się od brudu, głodowanie, gdy pieniądze z relacji z podróży do gazet nie nadchodzą na czas. Pełna jestem podziwu dla ich dwojga. Przeżywszy ze sobą długie, piękne życie dziś już nie żyją oboje, a tu przed nami młodzi i żarłoczni w pasji poznawania świata to mkną, to pełzną motorem przez Azję.

W Indiach ich udziałem jest Bombaj, Delhi, Allahabad, Benares i Kalkuta.

W rozdziale "Dusza Bengalu" H.K-B pisze o tym,
w jakich okolicznościach nagle od starego bramina na ulicach Kalkuty


 dowiedziała się, że zmarł Piłsudski. Ta śmierć prowokuje H.K-B do napisania -  pięć lat po marszu solnym, dwanaście przed wywalczeniem przez Indusów pod wodzą Gandhiego niepodległości - niesłusznych słów: "Nie mieści się w hinduskich głowach pojęcie polskiej walki o ojczyznę. Oni tak nigdy nie potrafili. Hindusi nigdy nie staną do walki o niepodległość, oni nie stanowią narodu, są zlepkiem kast, sekt, prowincji i języków. Co ich łączy to wspólny rząd i język angielski, którym mieszkaniec Madrasu może się porozumieć z Bengalczykiem."

Zaciekawiła mnie relacja ze spotkania z Tagore, który umrze sześć lat potem. Dochodzi do niego we właśnie otwieranej świątyni buddyjskiej. Tagore mówi tam o Buddzie, Sarnah i Bogu. H.K-B spostrzega go jako białego jak gołąb starca w długiej białej szacie z kwietną girlandą na szyi. "Przygięty, złamany, rzekłbyś w półśnie...tak stary, że zdaje się drzemać zgaszony, na wpół na innym już świecie". Ożywia siebie i innych, gdy zaczyna mówić o tym, co najważniejsze.



W rozdziale "Wiatr od pustyni"  H. zastanawia się
 ze zdumieniem  ruszając z Bombaju na wschód przez centralne Indie, gdzie podział się umiejscowiony  tu niegdyś pierwotny las z "Księgi dżungli" Kiplinga.



"Gdzież ta ukwiecona dżungla? Pogięte drzewa spalone słońcem, martwe, nagie, bezlistne, trawa gdzieniegdzie błyśnie wymiętą kępą z czarnego pogorzeliska, w spalonej dżungli umarło życie. Straszne to być musiało dla wszystkich braci Mowgliego. Płowy kot nie ma schronienia, biegnie milami, szukając zatęchłej kałuży skrytej pod skalnym załomem."


Ruszając do Indii trzymałam się kurczowo czasu, gdy klimat nie będzie dla nas zbyt dużym wyzwaniem. Niech będzie więc styczeń, luty, marzec. Ostatnio zdecydowaliśmy się zobaczyć, jak to jest w czas monsunu, a więc w lipcu i sierpniu. Maj jako synonim piekła upału uznałam za czas zakazany. Halina i Stachu jadą przez centralne Indie w największy upał, właśnie w maju. Możemy to zobaczyć  w tych słowach:
"Wyglądamy żałośnie, nosy spieczone, usta spalone, język przylega do podniebienia, chwytamy powietrze jak ryby wyrzucone na piasek, a zamiast powietrza wciągamy w płuca pył i żar.



Pali, dusi w gardle, serce zamiera, głowa niczym rozpalony garnek gliniany pęka na kawałki, oczy oślepione zasnuwa szary pył, skóra schodzi płatami, ciekną otwarte rany ramion i nóg. Pijemy bez przerwy ciepłą wodę, wciąż mało. Wody! Cienia! Choć chwilowej ulgi!".


H. pisze o indyjskich zwyczajach: o pardzie nieobecnej wśród biednych, o pełnym przepychu orszaku ślubnym, w którym pan młody na koniu,



 słoniu, lub wielbłądzie zajeżdża po pannę młodą, o zwyczaju trzymania w domu, karmienia i kształcenia ubogich kuzynów, ale i o udręczeniu oganianiem się od natręctwa żebraków ("kilkadziesiąt rąk, szponów, kikutów pokracznych wyciąga się po jałmużnę, łaszą się, grożąc, skamląc").



W rozdziale "W przedsionku raju" H.K-B pisze
 jadąc do "Mekki hindusów" Varanasi (Benaresu)
"Nie jesteśmy już samotną kruszyną na szlaku, stajemy się cząstką jednej wielkiej karawany. Dzień i noc wędrują do Benaresu piesze pielgrzymki z bębnami, fletami, orkiestrą, Każdy niesie węzełek na plecach, odświętne szaty,




 lampę oliwną, parasol, garnuszek z wodą, a może prochy ojców? Udziela się i nam podniosły nastrój. Każda wielka wiara, choćby niezrozumiała, wzbudza szacunek".

I dalej: "Będąc w Benares, trzeba napić się cudownej wody u studni wiadomości dobrego i złego, zagłębić się w wąskie przejścia, gdzie depcze się zwiędłe kwiaty, nadeptuje innym na pięty, przeciskać między straganami z naszyjnikami z drzewa sandałowego i girlandami kwiatów świątynnych, gdzie mienią się bogactwem barw i blasku sari z Benares, słynne na cały świat."
Podsumowując:
" Po co zwiedzać Indie, wystarczy spędzić kilka dni nad Gangesem, tu można ujrzeć wszystkie prowincje"



W rozdziale "W kokosowym lesie"
H. pokazuje, jak wielkie zmiany nastąpiły w Bombaju w ciągu 80 lat, które minęło od ich podróży. Juhu,  plaża pod palmami kokosowymi, na którą uciekają bohaterowie opowieści, by uniknąć drożyzny Bombaju to dziś bardzo droga ekskluzywna dzielnica Mumbaju.



Wśród szklanych wieżowców nie słychać już kręcenia kołami studzien, choć "pogięte palmy nadal kornie chylą głowy przed maleńką świątynią hinduską."

Znakiem zmiany jest też to, że rozdział "Na indyjskiej ziemi" zaczyna się od wjazdu do Lahore,



 które 13 lat potem, już po towarzyszących wyzwoleniu Indii spod panowania brytyjskiego rzeziach   stanie się częścią Pakistanu.


W rozdziale " Bombaj - uśmiech morza" H. pisze
o tak lubianym przeze mnie mieście:



" Jeżeli jakieś miasto można nazwać uśmiechem morza,



 to właśnie Bombaj".



 Pisząc o nim, H. szydzi z "intruza", jakim w bombajskim tłumie jawi się biały człowiek:

"Jedzie zamkniętym pudełkiem maszyny, biały człowiek nie chodzi tam pieszo, boi się otrzeć o nędzę, o brudny tłum, zobaczyłby może więcej, ale i zmęczył się przy tym śmiertelnie."  Jednak H. pisze również idealizując Indie "Szczęśliwy lud. Może są biedni jak mysz kościelna, ale nigdy nie smutni. Jakże można być smutnym pod niebem pełnym słońca, gdzie ulica jest wygodnym hotelem otwartym dla wszystkich, woda jest za darmo, a ryż i owoce kosztują grosze.". W Bombaju zaciekawia ją wspólnota Parsów, setki lat temu zbiegłych z Persji w obawie przed muzułmańskimi prześladowaniami wyznawcami Zaratustry, czcicieli ognia. Zaintrygowana pisze o ich niezwykłych dla nas praktykach pogrzebowych.

Bohaterów droga przez Indie to czas przemiany ich samych, ich młodziutkiego małżeństwa, czas poznawania prawdy o sobie w najtrudniejszych warunkach. I wzrostu miłości, którą czasem słychać w słowach H. Gdy na chwilę odwróci ona wzrok od mijanych krajobrazów Turcji, Syrii, Iraku, Iranu, Indii, Birmy, Chin i spojrzy na swojego walczącego z naprawą motoru swojego chłopca.