Sloneczniki

Genua. Gorące lato

Reżyseria:     Michael Winterbottom ("Cena odwagi",
 "Droga do Guantanamo", "Welcome to Sarajewo")
Produkcja:    Michael Winterbottom
Scenariusz:   Michael Winterbottom
Obsada:        Colin Firth, Willa Holland, Perla Honey-Jardine
Zdjęcia:         Marcel Zyskid ("Tańcząc w ciemnościach",
                     "Cena odwagi")
Muzyka:         Melissa Parmenter (debiut)
Tytuł:             Genova
Język:            angielski, włoski
Produkcja:     Wielka Brytania
Premiera:       2008
Oceny:           IMDb 6.1/10, Tamanna 6/10

 


 
Ten film pojawia się tu w ramach fascynacji Colinem Firthem. Jego "King's Speech". Już przedtem urzekł mnie w "Dziewczynie z perłą", "Valmont", czy "Dumie i uprzedzenie". Tu gra nagle owdowiałego ojca dwóch córek. Na  przeciekawym tle Genui. To miasto kojarzy mi się jako miejsce pochodzenia Kolumba, ale sama kiedyś w nim przeżyłam przygodę. Taką w duchu charakterystycznego dla omawianego filmu osaczenia. Nasz statek zatrzymał się w porcie tylko na kilka godzin. Mój ojciec z poprzedniego pobytu w Genui zapamiętał najbardziej cmentarz Santo Campo. Święte pole.




Palace of Dead. Pałac umarłych.


Kilometry krużganków wypełnionych  nagrobkami. Zaklęte w kamieniu memento mori.



 Próba uwolnienia w rzeźbach rozpaczy,



 zatrzymania zawodnej pamięci o tych, których z chwilą śmierci jest w naszym życiu coraz mniej i mniej. Jeszcze chcemy się o nich zatroszczyć,



a już nie możemy ich dotknąć. Jeszcze słyszymy w uszach ich głos, a już zabiera nam go cisza.



Jeszcze chcielibyśmy spojrzeć im w oczy, ale przypominamy sobie, że przecież sami zamknęliśmy ich powieki. Pozostaje  modlitwa,


chociaż nie zawsze pewni jesteśmy, czy dociera do Kogoś, czy zwracanie się do Boga łączy nas z tymi, których nam brakuje.

Tajemnicze posągi rodzin daremnie dobijających się do drzwi, które śmierć zamknęła za ich bliskimi


były częścią mojego dzieciństwa. Wciąż wracałam do przywiezionego z Genui przez ojca albumu. Przewracając kartkę za kartką uważnie przyglądałam się klasycznej bieli rzeźb opłakujących stratę,


 godzących się z nią.


lh4.googleusercontent.com

Oczywiście, po latach trafiwszy do Genui bardzo byłam  ciekawa tych postaci.
Na żywo. Na żywo?
Cmentarz jest ogromny. W kształcie czworoboku krużganków wypełnionych grobowcami. Wędrowałam krużgankami od grobu do grobu, tam gdzie stulecia temu ktoś nie mógł się pogodzić, że będzie wychowywać swoją córeczkę bez męża, że nie pozna ona ojca


lh4.googleusercontent.com

gdzie umarli w swej tajemnicy odchodzenia w nieznane pięknieli tak jakby  ich udziałem już była łagodność Boga.


lh4.googleusercontent.com

Idąc wśród tych cudzych dramatów nie wiedziałam wówczas, w jak niezwykłym towarzystwie przemierzam te korytarze pamięci. Wśród wielu, którzy szukali - właśnie czego szukali? - pytań, czy odpowiedzi na genueńskim Santo Campo, byli  Fryderyk  Nietzsche i Guy de Maupassant . 
Obaj pisarze odchodzili z życia w obłędzie.


 Pierwszy ogłosiwszy najpierw śmierć Boga. Drugi "leżąc na łóżku, odwrócony od ściany, spędzał całe godziny słuchając tego, co ze środka muru mówił do niego Ten Drugi."
Czy idąc tam myślałam o śmierci? Czy widziałam w tych kamieniach przede wszystkim rozpacz, czy też opłakaną utratę


 przechodzącą w nadzieję na zmartwychwstanie, przejście w miłość Boga?

 To co widziałam było tak fascynujące, poruszające, że zapomniałam o czasie. Nagle okazało się, że  zamknięto już bardzo wysoka bramę cmentarza. Byliśmy sami w świecie umarłych.

 
Dotąd pamiętam swój strach, gdy biegłam w pustce wypełnionych grobowcami krużganków  


by znaleźć kogoś, kto nas wypuści. Mijane rzeźby przestały mnie ciekawić. Było ich za dużo. Zbyt kamienne. Zbyt obojętne. Obce mi.


lh4.googleusercontent.com

Szukałam kogoś żywego. Z kluczem.


lh4.googleusercontent.com

a znajdowałam tylko ślady umarłych upamiętnionych


lh4.googleusercontent.com

przez zasmuconych ich odejściem bliskich,


lh4.googleusercontent.com
dziś też już nieżyjących.


lh4.googleusercontent.com

Biegłam coraz bardziej niespokojna, by jak najszybciej opuścić najpierw Santo Campo,


lh4.googleusercontent.com

 a potem statkiem (oby nie odpłynął!) Genuę!

Ja w Genui spotkałam (nawet jeśli niedosłownie) się ze śmiercią. Bohaterowie tego filmu przyjeżdżają do niej, by uciec od myśli o śmierci, ale w ich historii jest coś z ducha mojej przygody.  Ich opowieść rozpoczyna nagła śmierć matki. Pełen ładu świat cieszących się sobą ludzi i nagle moment decyduje o tym, że śmiech zastępuje groza, a potem łzy.

 

 Bohater filmu, bardzo naturalnie grany przez Colina Firtha, wykładowca kulturoznawstwa wyjeżdża z córkami do Chicago do Genui. By oderwać się od znajomego świata, który nagła nieobecność bliskiej osoby uczyniła obcym. Włochy wydają się idealnym miejscem na leczenie ran.  Widzieliśmy to w "Pod słońcem Toskanii", czy "Jedz, módl się, kochaj". Jaskrawość słońca. Ludzka radość  ze swoim apetytem  na dobre jedzenie, wino i śpiew, 
wylewająca się aż na ulice. Serdeczność więzi. Ale Genua naszych bohaterów odzwierciedla ciemność w ich sercach. Kamera Marcela Zyskida pokazuje miasto w sposób wyrażający niepokój i smutek bohaterów. Jako coś zagrażającego im. Oni sami, co prawda nigdy nie trafiają na cmentarz Santo Campo, by dać się uwięzić w kamiennych krużgankach zaświatów. Nie, ale Genua otwiera się przed nimi pod postacią ciemnego labiryntu uliczek.


Tymi uliczkami wędruje na lekcje muzyki  Mary (Perla Honey-Jardine), odprowadzana w obcym mieście przez 16-letnią siostrę  Kelly (Willa Holland). Między siostrami - też ciemność niezrozumienia i żalu.

 
 
Mary nie może się spodziewać wsparcia od wrogiej siostry.  Kelly obwinia ją o śmierć matki. W samej Mary też jest wiele "gdybym wtedy..".  Ale czasu nie da się cofnąć. Pozostaje tylko co noc krzyk i rozpaczliwe wołanie matki uciszane w ramionach ojca.



Film zrealizował Michael Winterbottom.



 Poczułam zaskoczenie zorientowawszy się, że znam go z zupełnie  innych filmów. Podejmuje on problem wojny w "Welcome to Sarajewo", terroryzmu w "Cenie odwagi", amerykańskich nadużyć wobec muzułmanów w "Droga do Guantanamo". Tu mamy kameralny dramat rodzinny, obraz mierzenia się z żałobą. Jedna z córek widzi kogoś, kogo nie może widzieć.



Druga szuka ucieczki od cierpienia w zmysłowości, odkrywa swoją seksualność.



Ich ojciec czerpie siły z pracy (w dyskusji ze studentami), z pocieszania młodszej córeczki



czasem zapadając w samotność.



Nawet jeśli relacje w rodzinie zmierzają ku zastąpieniu żalu współczuciem



w filmie największe wrażenie na mnie zrobiła sugestywność obrazów Genui,


jej ciemnych, wąskich uliczek



wzburzonego morza, leśnych dróg (wciąż pod górę) do klasztoru. Film jest tak zrobiony, że wciąż się można obawiać, że za chwilę coś się stanie. A przecież grozę śmierci mamy już za sobą. Rozpoczęto nią film. Lęk jest we wszystkich obrazach. Pewnie wypływa z serc bohaterów.
Film dobrze zrobiony, ale ciężki, męczący i mimo że lubię Colina Firtha jego bohater wydaje mi się dość powierzchownie pokazany. Podobnie jak jego córki. W temacie śmierci brakowało mi perspektywy zmartwychwstania, ale pewnie dlatego, że bohaterowie takiego odniesienia duchowego do Boga po prostu  nie mają. Co jeszcze? Smutno mi było, że ta żona i matka tak dalece zniknęła, że można ją było już zacząć zastępować innymi osobami.


W to lato (pewnie równie gorące) może będę w Genui. Mam nadzieję, że tym razem zobaczę jej jaśniejszą,, radośniejszą twarz.