Sloneczniki

Sardynia - wyspa, na której jestem szczęśliwa

Sardynia - wyspa, na której jestem szczęśliwa

16-10-2015
Sardynia - tajemnicza wyspa


na wysokości greckiego Poloponezu, hiszpańskiego Alicante, czubka włoskiego buta, niedaleko  Afryki, z której właśnie wieje suchy, gorący wiatr sirocco. Podnosząc, burząc fale.


Daremnie czekamy na mistral z północy, który wygładza wodę upodabniając ją do oliwy rozlanej na stole.
Na wybrzeżu skał tyle,


że wiele statków musiało się tu rozbić próbując przybić do brzegu.


Mimo to nie brakowało tu najeźdźców.


Szukamy miejsc, które odpowiadają naszym wyobrażeniom raju.


Przezroczysta woda, na niej taniec słonecznych promieni podkreśla złocistość piasku.


Granatowa linia widnokręgu oddziela pocięty bielą piany seledyn  morza od jasnej niebieskości nieba.



Gdy oko natrafia na wzniesienie pokryte zielenią jałowców, kaktusów, szarością ostów,


i kolorami bugenwilli,


to obok widać  biel mniej lub bardziej zburzonej ręką czasu wieży. Kiedyś podnoszono na tych wieżach krzyk na widok zbliżających się najeźdźców. W strachu przed ręką, która pociągnie za włosy, ręką, która rzuci głownię podpalając gaj oliwny, przed krwią na ostrzu miecza.


Gałązka oliwki, listek figowy do okrycia czyjejś nagości,


wieniec z winorośli dla podkreślenia bachijskiego upojenia, pasterz - nieruchomy strażnik owiec. Skok kozy.


Sardyńczycy chlubią się swoją pokojową naturą.


Nigdy nie pragnęli podbijać.


Chcieli tylko nie musieć uciekać z dobytkiem w góry, by uniknąć tego, że ktoś im wyrwie trud ich rąk, shańbi córkę-radość ich oczu, zegnie w niewolniczej pracy kark ich syna-dumy ich życia.

 
Gdy jedziesz przez wyspę doświadczasz to ściśnięcia, to ogromu przestrzeni. Gdy wjeżdżasz do miasteczka, wydaje się, że autobus, a nawet auto za chwilę otrze się o nierzadko ozdobione muralami ściany domów,


nie wciśnie się w wąską gardziel kolejnej uliczki, nie pokona kolejnego zakrętu, uwięźnie między rozpalonymi od słońca murami.
Wyjeżdżasz z miasteczka i przed tobą otwiera się przestrzeń nie do ogarnięcia.


Jak szeroko rozciągnięte ramiona. Jak do lotu. Jak szeroko otwarte oczy. Ku zadziwieniu. Niebieska krzywizna gór, szarozieleń oliwkowych gajów,


równo ustawione legiony winorośli,


wzdłuż drogi drzewa, wśród których próbujesz rozpoznać owoce granatu, migdały, czy figi. Cyprysy wyciągają ku niebu złożone w modlitwie dłonie, opuncje bronią domostw swoimi kolcami.


A wszystko szuka cienia. Drzew, arkad.

 
Ale jazda przez wyspę to mało, trzeba jej dotknąć stopami. Wchodząc między domy


blisko morza w Frutti d'Oro,


w okolicach Capoterry.



Wędrując przez Pulę, smakując ją, biegnąc od koloru do koloru,


w sennej atmosferze zbliżającej się sjesty. Wędrujemy ku Norze, rzymskim ruinom nad morzem.


Aby o zmierzchu poczuć słodycz figi zerwanej przy wejściu do domu naszych gospodarzy,


nacieszyć się widokiem winnic i gór z tarasu, zdziwić się, że zakwitł kaktus, który kwitnie tylko raz na rok,


wyciagnąć rękę ku kiściom winogron nad głową,


spojrzeć w górę w odpowiedzi na radosne słowa A.: popatrz, juka nam zakwitła.


Od lilii do bugenwilli. Poranek, w ktorym budzi mnie szelest zamiatania płatków oleandra, które nocą opadły na kamienną posadzkę, na której obok susza sie pomidory. Trud czyiś rąk.



Wolne miejsce na poranne (pod gdakanie kur)  ćwiczenia jogi lub taiji, za które jesteśmy wdzięczni A.


Jeśli Sardynia, to oczywiście nuragi.


Aż trudne uwierzyć, że te światy zbudowane z kamieni łączonych bez cementu trzy i pół tysiąca lat temu, 


dopiero niedawno odnalazł rozkopujac górę sardyński archeolog. Jadę przez Sardynię i zaglądam w twarz każdej górze. Może w środku niej drzemie kolejny nurag? Następny wśród siedmiu tysięcy  ujawnionych na powierzchni wyspy.

Z południowego wybrzeża Sardynii, z Capoterry w pobliżu stolicy wyspy Calgiari


w głąb wyspy ruszyliśmy dwukrotnie: do nuragów w Barumini i do Brabagii


i ku górom Gennargentu.


Powiadają, że kiedyś była to bandycka kraina, miejsce ucieczki przed najeźdźcami: fenickimi, kartagińskimi, rzymskimi, ale i azyl banitów. Szosą można tu już dojechać w różne miejsca, ale góry nadal sprawiają wrażenie niedostępnych.

 Jedziemy mijając wyschniętą ziemię, od której buroszarości ledwie odcina się spłowiała zieleń drzewek oliwkowych, rozrywana wybuchem czerwieni, żółci, lila i pomarańczu kwiatów bugenwilli, niebo nad którą przecinają czasem smukłe cyprysy- znak zapytania postawiony życiu, strzelające ku wieczności zielone memento mori. Domostw wzdłuż dróg strzegą kolczaste opuncje.
Zatrzymujemy się w Laconi. W tym miasteczku, w którym odpoczynek smakuje kawą z grappą, urodził się z trzysta lat temu święty Ignacy. Nie jezuita Loyola, ale święty sardyński, który po wyjeździe do Cagliari zasłynął cudami uzdrawiając ludzi. Zanim dojdziemy do skromnego domu, w którym urodził się w ubogiej, głęboko wierzącej w Boga rodzinie, trafiamy do innego Ignacego. Z dumą pokazuje on nam drzwi, które rzeźbi wg kilkusetletnich wzorów, żałując, że żaden z trzech synów nie podtrzymuje tej tradycji. W domu świętego Ignacego di Laconi, uderza mnie widok czaszki, przypomnienie o kondycji naszego ciała, jego przyszłości w czas do zmartwychwstania. Ubarwiona chorągiewkami ulica prosi świętego o modlitwę. O ile urodziny nastąpiły w skromnym miejscu pod prostym drewnianym dachem, o tyle kościół, do którego idzie się w gore schodami ma już swoisty surowy majestat. Na drzwiach ktoś wyrzeźbił sceny z życia świętego, mrok wnętrza rozświetla tylko światło oszklonych grobowców.



Na jego brzegu ogromna maska z wyrwą oczu i ust obiecuje wejście w tajemnicę. Nie dane nam będzie doczekać tu do stycznia, by zanurzyć się w zgiełku tysięcy pasterskich dzwonków sardyńskiego karnawału. Nie ugryziemy mięsa starego pogańskiego obrzędu, ledwie poczujemy jego smak w Muzeum Masek w potoku włoskich słów, mrocznej, trzewiowej muzyce patrząc na przebrane postacie, obok których w ciemności sali rzucane są na ścianę odbicia ludzi z Mamojada, ich bezzębny uśmiech, zatrzymane w pół słowa, spojrzenie. Między nami w wielojęzycznym tłumie zastygła w sztucznej figurze prządka, która to przędzie nić życia mieszkańców Mamojady, to przecina ją w pół gestu, w pół zdania. Chyłkiem przemykam obok kogoś, kto wiąże, a może podtrzymuje przed upadkiem postać ślepca,

który należy do Ziemi, który zgodnie ze słowami: z prochu powstałeś,  w proch się obrócisz odchodzi ślepy. Ciałem w jej głąb.
Postacie Mamuthone intrygują budząc niepokój. Już przedtem mijając wyprzedaż wyspy w kioskach dla turystów zastanawiałam się, kim są te mroczne postacie, którym zwierzęcy charakter przydaje ciemny kozuch z runa owczego, uginające się pod ciężarem 30 kilo dzwonków, którymi obwieszono ich plecy i piersi.

Największym jednak znakiem zapytania jest ich głowa, przykryta czarną, kobiecą chustą. Czarna, drewniana maska ma sobie coś z tragicznego

krzyku. Na czas karnawału pochłania twarz nieznanego mi mężczyzny, każąc mu przyjąć na siebie los pokonanego mamuthone. W poczuciu klęski porusza się on powoli, pochylone ramiona, skulona szyja, opuszczone ręce mówią o smutku, który go miażdży. Niemo pozwala, by  jego głosem był tylko dziki zgiełk dziesiątków ciążących mu dzwonków. Daremnie próbuje uniknąć lassa ścigających go Issahodores,

a biało- czerwono odziani, z twarzą połkniętą przez białą maskę na lasso z trzciny, przeznaczone do łowienia zwierząt pokrzykując polują na 12 mamuthones. Do dziś zagadką pozostaje, czy w tym obrazie mamy do czynienia ze zwycięstwem wiosny nad zimą, życia nad śmiercią czy pasterzy z Brabagii nad saraceńskimi najeźdźcami.

 

Następne miasto na szlaku winnic to Orgosolo. Kiedyś słynęło jako stolica bandyckiej krainy, w której niedostępnych górach kryli się rozbójnicy. Dziś  jedziemy tam, by na murach miasta znaleźć  choć niektóre ze 150 murali.

Już na brzegu miasta czuwa nad swym stadem pasterz o szeroko otwartych oczach.  Czy spacerowalibyście powoli pozwalając się zaskoczyć poszczególnym muralom? Ja biegłam zaciekawiona z ulicy na ulicę, z zaułku w zaułek wypatrując, wykrzykując zwycięsko, gdy zobaczyłam coś szczególnie radosnego, kolorowego, uderzającego duchem buntu.


Co nas ominęło, albo może co nas czeka w przyszłości?

Na podobieństwo tradycyjnego ślubu sardyńskiego,


na który zjechali się ubrani w ludowe stroje


Sardyńczycy


- wrześniowy bieg bosych w bieli z figurą Jezusa ku kościołowi San Salvatore w wymarłej zazwyczaj wiosce, z 40 lat temu ożywionej  strzałami filmowanych tu westernów spaghetti

- cień Garibaldiego, który tak ukochał to miejsce, że zbudował to sobie dom

- Płaskowyż Giara ze zdziczałymi domowymi świniami, dzikimi końmi i wygasłymi wulkanami

- Rafa Koralowa - korale wydobywano od starożytności z czasem tak za zachłannie, że dziś wolno je wydobywać tylko od maja do października nie więcej niż  na 80 m w głębi wody i tylko osobom posiadającym jedno z 25 pozwoleń rocznie

 i....