Sloneczniki

Aadavari Matalaku Ardhalu Verule (2007 Indie - telugu)

Aadavari Matalaku Ardhalu Verule (2007 Indie - telugu)

15-11-2012
- DDLJ made in telugu

Można nas też znaleźć - już od lat - na blogu Świat Indii,


 Aadavari Matalaku Ardhalu Verule - DDLJ made in telugu

Reżyseria: K.Selvaraghavan (Kadhaal Koneden, 7G Rainbow Colony)
Scenariusz: K.Selvaraghavan
Muzyka:Yuvan Shankar Raja
Zdjęcia: B.Bala Murugan
Gatunek: komediodramat miłosny
Język:telugu
Premiera: 2007
Ocena: IMD 7/10



Ganesh (Venkatesh Daggubati) cieszy się sławą nieudacznika. Od lat nie może znaleźć pracy i żyje na koszt swojego ojca, nauczyciela (Srinivasa Rao Kota). Coraz bardziej rozgniewany na świat, coraz mniej wierzący w siebie. Aż do dnia, gdy spotyka Keerthi (Trisha Krishnon). Zakochany odzyskuje wiarę w siebie



 i zdobywa pracę w tej samej firmie, co ona. Wspólna podróż służbowa do Australii umacnia go w uczuciach,


lecz gdy Ganesh decyduje się je w końcu wyznać, okazuje się, że Keerthi wkrótce wychodzi za mąż. Ojciec widząc rozpacz Ganesha próbuje Keerthi przekonać do syna i podczas tej rozmowy zostaje przez nią upokorzony. Umiera na zawał. Zrozpaczony Ganesh nie ma po co żyć, więc jego przyjaciel Vasu (Srikanth)


 w trosce o jego życie zabiera go ze sobą do wioski na swój ślub. Narzeczoną Vasu okazuje się być Keerthi....

 

Nie spodziewałam sie, że ten film tak dobrze będzie mi się oglądać,



że dam się porwać historii Ganesha szukającego swego miejsca w życiu i przeżywającego swoją pierwszą miłość. Mimo że grający go Venkatesh (pierwszy raz zobaczyłam tego - jak się okazuje sławnego w Tollywoodzie - aktora) ma w chwili kręcenia filmu 46 lat.


Sporo jak na wchodzącego w życie (w tamilskim remake'u Yaaradi Nee Mohini jego bohatera gra osiemnaście lat młodszy Dhanush). Jednak Venkateshowi udaje  się w moich oczach uwiarygodnić swoją historię. Powtórzenie w telugu SRK "Dilwale Dulhania Le Jayenge", historii pozyskiwania serca rodziny ukochanej w czas przygotowań do jej ślubu z innym. Dodano pewne poprawki zwiększające dramatyzm sytuacji (śmierć ojca, narzeczony ukochanej  przyjacielem bohatera), ale zasadniczo to ta sama historia z Hajdarabadem firm komputerowych i służbową podróżą do Australiii zamiast Londynu i wedrowania bohaterów po Szwajcarii.
Rozpacz odrzucanego w każdej pracy, jej twarz radośnie wystawiona na deszcz,


jego: przyszedłem, zobaczyłem, zakochałem się, wysłuchana modlitwa do Ganeshy usuwającego przeszkody, wdzieczność typu: Bóg jednak istnieje: dostałem pracę! Venkatesh jest bardzo wiarygodny w roli człowieka, w którego już nawet własny ojciec nie wierzy, potem zakochanego bez wzajemności, cierpiącego z powodu odrzucenia i skrywającego swe uczucia w weselnym domu panny młodej. Podobał mi się sposób, w jaki przedstawiono relację między synem a ojcem. Mimo gniewu, żalu, upokarzających słów wierzyło się w miłość między nimi. Także dzięki grze Srivasa Rao Kota,



którego twarz znam z Rakht Charitra, Athidi, Sainikudu, Yogi, Chatrapathi, czy Bommarillu.
Z ciekawością też wyjechałam sleeperem, a potem ciężarówkami w długą podróż z Hajdarabadu na wieś. Dobrze się czułam w tradycyjnym hinduskim domu, w wielpokoleniowej rodzinie


 mimo rządów  despotycznego  patriarchy rodu (K. Vishvanath). Przedstawiono to satyryczno-sentymentalnie, z babcią oczyszczającą swoją huśtawkę zbeszczeszczoną przez bohatera, człowieka z niewiadomej kasty.
Cieszyłam się piosenkami i muzyką Yuvan Shankar Raji, widokiem co rano usypywanej przed domem przynoszącej błogosławieństwo bogów rangoli, rozpoczynajacą dzień modlitwą, dziękczynieniem Bogu za uzyskaną pracę. Przeżywałam jak zwykle w indyjskich filmach obrzędy wesela


 i pogrzebu. I drżenie w relacjach - gdy i my i oni wiedzą już, że łączy ich miłość, ale ukrywają ją przed innymi i sobą. Bawiły mnie słowa, w których opiewa się ukochaną  "na twój widok wrony śpiewają jak skowronki", "Jesteś lawą w moim sercu", czy  zołza, która (jak w "KHNH") ćwiczy przed lustrem, czy do twarzy jej z uśmiechem. Akceptowałam Trishę


 ciesząc się, że znów ją widzę. Po długiej przerwie od czasu, gdy widziałam ją w Sainikudu, Pournami, Nuvostanante Nenoddantana
Dziwiłam się ilości policzków wymierzanych tu w różnych relacjach ojcowsko-synowskich, czy między dziewczyną a mężczyzną. Chętnie wyrzuciłabym z filmu  żarty na temat wypróżniania się w polu.
Oczywiście nie zabrakło też bójki z kopaniem nogami i młóceniem rękoma, z trzaskiem łamanych kości. I zwycięstwa bohatera przeciwko kilkunastu uzbrojonym mężczyznom, na zmianę z jego marzeniami o tym, że spotka ją w następnym wcieleniu. Mimo tego wiele scen sprawia wrażenie realistycznych, buduje nastrój, jak np obrazy bohatera samego w domu po śmierci ojca.
Zawsze wypatruję też na filmach świąt indyjskich. Ostatnio trafiłam dwukrotnie na Holi. Tu na Dasara, święto zwycięstwa Ramy nad demonem Rawaną i jego braćmi. Wyraża radość, ale może być  też okazją do przemocy. Jak w  "Aadavari Matalaku Ardhalu".
Co mnie cieszy w tym filmie najbardziej - hymn głoszony rodzinie i zabawny koniec.


Co przeszkadza - przewidywalność fabuły, to, że już wiemy, że ktoś umrze, że ona będzie tą narzeczoną itd. No ale dzieci lubią, by im wielokrotnie czytać tę samą bajkę.

P.S.
A wiecie, jak wyrażono tu szacunek dla prawa indyjskiego w sporze o ziemię? Słowami schwarzchrakteru (Jeeva?): "właśnie odrąbałem twemu prawnikowi rękę".

Zapomniałam wspomnieć o reżyserze. K. Sevaraghawana znam z 7/G Rainbow Colony. Ponad cztery lata temu  opisywałam ten film na wikipedii, wiele scen pamiętam jednak do dziś.  Już zaczęłam oglądać jego Kadhal Koden i jako następny przygotowałam do obejrzenia Aayirathil Oruvan.







 




Jeśli chcesz umieścić swój komentarz, skopiuję go pod tekstem. Zapraszam